fbpx
Janusz Poniewierski październik 2009

Religie dla pokoju

Począwszy od 1987 roku, rzymska Wspólnota Sant’Egidio w różnych miejscach Europy organizuje coroczne spotkanie międzyreligijne – i jest to wyraźne nawiązanie do Światowego Dnia Modlitwy o Pokój, jaki z inicjatywy Jana Pawła II odbył się w Asyżu (1986).

Artykuł z numeru

Bankructwo humanistyki

Warto pamiętać, że jedno z pierwszych takich spotkań – w roku 1989, w 50. rocznicę wybuchu II wojny światowej – miało miejsce w Warszawie. Dwadzieścia lat później, we wrześniu 2009 roku – w odpowiedzi na zaproszenie kardynała Dziwisza – Wspólnota i jej goście ponownie przybyli do Polski: do Krakowa i na teren byłego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau.

W tym kontekście jedną rzecz trzeba powiedzieć głośno: kardynał Dziwisz okazał się nonkonformistą. Człowiekiem Kościoła w Polsce, który złamał „świętą” zasadę, żeby się „nie wychylać”. Zresztą uczynił to nie po raz pierwszy: w tym roku złożył już wizytę w synagodze, a następnie (w trakcie sesji ku czci ks. Stanisława Musiała) wygłosił ważne przemówienie na temat dialogu chrześcijańsko-żydowskiego, za które, jak sądzę, uhonorowano go ostatnio Nagrodą Orła Jana Karskiego. Kardynał musiał wiedzieć, że w polskim (a może nawet i krakowskim) Kościele nie przysporzy mu to zbyt wielu przyjaciół. Tym większy jest dla niego mój podziw.

Trudno nie doceniać wagi takich spotkań, jak to krakowskie, i szansy, jaką ze sobą niosą: dla otwarcia umysłów i serc, dla nawiązania osobistych i serdecznych relacji, dla zaświadczenia, że „nie samym chlebem żyje człowiek”, a religie są – powinny być! – zaczynem pokoju, nie wojny.

Najważniejszym dniem „kongresu dla pokoju” był bez wątpienia wtorek (8 września) – rozpoczęty pokutną pielgrzymką do Auschwitz, wypełniony modlitwą i postem, a zakończony niezwykle poruszającą ceremonią, która odbyła się wieczorem na krakowskim Rynku. Kiedy tam stałem, słuchałem przemówień, modliłem się i przekazywałem znak pokoju, myślałem o tym, co powiedział rabin Michael Schudrich: „Kiedy ojciec widzi, że jego dzieci są razem, jest szczęśliwy. Dzisiaj nasz Ojciec, Bóg, jest szczęśliwy”.

Z drugiej strony jednak nie można nie zauważyć, że takim spotkaniom – podobnie jak mającym o wiele dłuższą tradycję tygodniom ekumenicznym – towarzyszy pewne ryzyko. I nie chodzi mi wcale o zastrzeżenia natury teologicznej, o „armaty”, które przeciwko ekumenizmowi i dialogowi międzyreligijnemu wytaczają uczniowie arcybiskupa Lefebvre’a. Chodzi mi raczej o niebezpieczeństwo rutyny. O to, że owe spotkania, kiedyś żywe i twórcze narzędzia Ducha Świętego, w każdej chwili mogą zamienić się w „imprezy”, które trzeba zorganizować i zaliczyć. Albo o to, że – wbrew pierwotnym założeniom – staną się ekskluzywne, przeznaczone dla wybrańców, nie dla „ludzi z ulicy”.

Patrząc z tej perspektywy, zgłaszam do organizatorów „Asyżu w Krakowie” kilka zastrzeżeń.

Po pierwsze, krakowska impreza miała, moim zdaniem, charakter zamknięty, a włoscy organizatorzy jedynie w minimalnym stopniu byli zainteresowani udziałem w niej zwykłych (niebędących VIP-ami) mieszkańców Krakowa. Zapomniano o informacji; o budowaniu wspólnoty; o tym, że ceremonię zakończenia powinien współprowadzić ktoś, kto mówi po polsku; o zaproszeniu do wspólnej modlitwy… Osoby nieposiadające odpowiedniego identyfikatora (czerwonego, niebieski nie wystarczał) odsyłano z kwitkiem spod ogromnego przecież kościoła Mariackiego, w którym gromadzili się chrześcijanie. Owszem, na Rynku stał telebim, ale nikt nie zatroszczył się o polskie tłumaczenie nabożeństwa, odbywającego się w świątyni, ani o włączenie zbierającego się pod ratuszem tłumu do wspólnej modlitwy. Można było odnieść wrażenie, że „nasza” (tj. zwykłych ludzi) modlitewna prośba o pokój jest – poniekąd z definicji – mniej skuteczna i nie warto o nią zabiegać.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się