Władza wykonawcza w Polsce jest podzielona pomiędzy prezydenta i rząd, ale to właśnie rząd (na czele z premierem) ma tej władzy wyraźnie więcej. Niedawno Tusk przedstawił zarys projektu zmian ustrojowych, jeszcze wyraźniej wzmacniających pozycję Rady Ministrów kosztem uprawnień prezydenta. Byłoby więc dziwne, gdyby autor tych propozycji zamierzał opuścić urząd premiera dla prezydentury. A jednak większość komentatorów politycznych i większość mediów oczekiwała jego startu w wyborach prezydenckich. Dlaczego? Chciała bowiem widowiskowego starcia pomiędzy liderem sondaży a urzędującym prezydentem – i rewanżu za wybory prezydenckie z roku 2005. Wyraźna większość życzyła też sobie, aby urzędujący prezydent, utożsamiany z PiS-em, poniósł w tych wyborach spektakularną klęskę. To dobrze, iż Donald Tusk nie spełni tych oczekiwań, wybierając kierowanie rządem, którego działalność zamierza w możliwie największym stopniu odseparować od prezydenckiej kampanii wyborczej. Sądzę też, iż premier trafnie określił priorytet na drugą część swoich rządów. Ma nim być konsolidacja finansów publicznych.
Jest jednak kwestia, która w przesłaniu premiera Tuska stanowi nieprzyjemny dysonans. Mam tu na myśli jego ocenę możliwości prezydenta: prestiż i honor, nawet wielki honor, ale niewiele więcej. Niemal dosłownie tak powiedział premier o prezydenturze. Można zrozumieć psychologiczny mechanizm, który spowodował taką ocenę. Zapewne Donald Tusk – zanim podjął decyzję o rezygnacji z udziału w wyborach prezydenckich – długo ważył racje i nie było mu łatwo oprzeć się pokusie wielce prawdopodobnego rewanżu na Lechu Kaczyńskim za przegraną z 2005 roku. Łatwiej wyrzec się tej pokusy, mówiąc sobie i innym, że wybiera się znacznie ważniejsze i bardziej odpowiedzialne zadanie. Są jednak przynajmniej dwa powody, dla których nie powinien on deprecjonować znaczenia wyborów prezydenckich. Po pierwsze, premier myli się, twierdząc, że urząd prezydencki to przede wszystkim prestiż i honor, ale nie realna władza. Konstytucja z 1997 roku rzeczywiście dała więcej władzy rządowi, ale bynajmniej nie uczyniła z prezydenta jedynie symbolicznej głowy państwa. Do kompetencji tego ostatniego należy szereg nominacji i rekomendacji na ważne stanowiska państwowe. Prezydent dysponuje też prawem weta; ma inicjatywę ustawodawczą; za zgodą Senatu może zarządzić referendum; może rozwiązać Sejm w przypadku nieuchwalenia w terminie budżetu państwa; współuczestniczy w prowadzeniu polityki zagranicznej. Niewielu prezydentów europejskich państw ma tak znaczące uprawnienia. Tyle mówi konstytucja. A przecież można sobie wyobrazić, że prezydent pozostaje nieformalnym przywódcą obozu politycznego (jak chyba był nim – przynajmniej przez część swojej prezydentury – Aleksander Kwaśniewski). Wówczas jego faktyczna władza jest jeszcze większa.
Z pewnością prezydentura to nie tylko prestiż i honor. Drugim powodem, dla którego nie należy deprecjonować stawki wyborów prezydenckich, jest fakt, że ze wszystkich elekcji odbywających się w Polsce to właśnie one cieszą się największym zainteresowaniem i mają największą frekwencję. Nie należy zatem demobilizować wyborców ani obniżać rangi kandydata własnego ugrupowania. Przecież Platforma Obywatelska z pewnością go wystawi.