„Czy łatwo panu przychodzi zasiąść potem do posiłku? Wyobrażam sobie, że odczuwa się potrzebę mycia rąk. Ale tu nie wystarcza żadne zwykłe mycie, wymaga to chyba posługi kapłańskiej, rytuału oczyszczenia, nie sądzi pan? Czegoś w rodzaju spowiedzi i pokuty dla zmazania grzechów – w ten sposób to sobie wyobrażam. W przeciwnym razie, czy możliwy byłby powrót do normalnego życia, do codzienności – na przykład, czy można bez tego usiąść przy stole i dzielić chleb z rodziną czy kolegami?”
Właśnie ten moment przejścia kata z uniwersum mordu i kaźni do świata jawił mi się zawsze jako najbardziej niepojęty, ale i najbardziej zatrważający. Obcując od lat z opisami hitlerowskich zbrodni, wertując pamiętniki, świadectwa, źródła i opracowania historyczne, filozoficzne i socjologiczne rozpoznania dotykające etiologii nazistowskiego zła, nie umiem umknąć zdziwieniu, gdy przywołuję w pamięci postać Rudolfa Hössa, który po pracy wraca do rodziny – dzieci, żony – i staje się przykładnym ojcem, mężem. Oczywiście, jak każdy zajmujący się tą tematyką, znam rozprawy i studia naukowe, które próbują wyjaśnić „fenomen” Hössa, Franza Stangla, Alberta Speera czy Jürgena Stroopa, a mimo to nie potrafię zrozumieć. Wiedzieć bowiem to co innego niż zrozumieć, uznać za zrozumiałe. Zastanawiam się jednak, czy ta niepojętość, niezdolność do zrozumienia – poza wszystkim innym – nie jest zdrowym odruchem zmysłu moralnego?
Dariusz Czaja w Lekcjach ciemności nie opowiada o złu abstrakcyjnym, które zaprzątało umysły św. Augustyna, Gottfrieda Leibniza, Immanuela Kanta czy Paula Ricoeura. Interesują go konkretne świadectwa ludzkiego cierpienia, którego źródłem były dwudziestowieczne totalitaryzmy – przede wszystkim nazizm. Mówi więc o okrucieństwie doświadczonym i zaświadczonym. To czasowe zawężenie pola obserwacji wcale nie ułatwia zadania eseiście. Refleksja nad złem minionego stulecia to olbrzymie wyzwanie dla filozofa, teologa, intelektualisty. Jedną z nauk bowiem, którą należy wynieść z totalitaryzmu, jest prawda o niezwykle skomplikowanej wewnętrznej naturze człowieka, która jest w stanie połączyć w sobie skrajnie zbrodnicze instynkty ze zdolnością do czynienia dobra.
Nie omieszkał Czaja sięgnąć po bodaj najbardziej popularnego ostatnio autora zajmującego się psychopatologią nazistowskiego zbrodniarza – Jonathana Littella i jego powieść Łaskawe. Choć mówi o niej z widocznym uznaniem, osobiście byłbym bardziej powściągliwy w ocenach. Najciekawsze w Łaskawych wydają się partie poświęcone rozważaniom historiozoficznym, filozoficznym. Z pewnością w atrakcyjny sposób zaprezentowane są też losy bohatera, a także ujmuje zróżnicowana warstwa językowa. Moje wątpliwości budzi natomiast konstrukcja głównej postaci. Wiemy, że Littell korzystał z pamiętników, opracowań historycznych, że Maksymilian Aue ma swój pierwowzór. Niemniej pomieszczenie w jednej postaci tak wielu stereotypowych wyobrażeń o hitlerowskim oprawcy wydaje mi się zamierzeniem chybionym i osłabia wiarygodność samego przekazu. Jeśli nawet (co mało prawdopodobne) zdarzały się takie przypadki wśród oficerów SS, że byli oni jednocześnie homoseksualistami, osobami żyjącymi w związku kazirodczym, estetami, znawcami sztuki, wreszcie umysłami krytycznymi i wyrobionymi w myśleniu, to w imię walki z niebezpieczeństwem uproszczeń intelektualnych należało zrezygnować z wprowadzania ich na scenę literacką. Bohater Littella (zapewne wbrew intencjom autora) utrwala więc obowiązujące kalki pojęciowe na temat nazistów. Cóż bowiem łatwiejszego i bardziej chwytliwego niż uczynić kata subtelnym słuchaczem i wielbicielem muzyki klasycznej, a pod powierzchnią ukryć duszę zbrodniarza. To przecież najbardziej rozpowszechniony portret hitlerowca – blond bestii rozmiłowanej w sztuce. U Littella dochodzi do tego jeszcze zmęczony życiem dekadent. Czy nie za wiele?