W intencji projektodawców ustawowego wprowadzenia parytetów kobiet i mężczyzn na listach wyborczych to rozwiązanie ma służyć właśnie podwyższeniu jakości polskiej demokracji. Rozpoczęta wiosną ubiegłego roku kampania na rzecz owego parytetu doprowadziła do przedłożenia obywatelskiego projektu ustawy pod obrady Sejmu i skierowania go do komisji. Zapewne projekt ten – być może nieco zmodyfikowany – przejdzie i stanie się prawem. Nie sądzę jednak, aby to było dobre rozwiązanie.
Nie dlatego, rzecz jasna, iż nie chcę, aby więcej kobiet angażowało się w politykę, ale z tego powodu, iż widzę w tym posunięciu krok w kierunku przemiany naszej demokracji w „demokrację parytetową”, jak nazwała ją Liliana Batko („Rzeczpospolita”, 23 lutego). Autorka twierdzi, że raz wprowadzonej logiki parytetów nie sposób powstrzymać inaczej niż arbitralnie. Zauważa, że są inne grupy społeczne niedoreprezentowane w parlamencie, takie jak emeryci i młodzież. Jednym z celów ustawy gwarantującej parytet płci na listach wyborczych jest działanie na rzecz przezwyciężenia dyskryminacji kobiet w życiu publicznym. Liliana Batko słusznie zwraca uwagę, iż są w Polsce grupy, które mają wyraźnie mocniejsze argumenty, aby uważać się za dyskryminowane i pokrzywdzone. Czy dla nich też należy ustanowić parytet?
W moim przekonaniu „demokracja parytetowa” oznacza zamianę wspólnoty politycznej, w której istnieje kategoria dobra wspólnego, w federację najróżniejszych grup, których coraz bardziej znaczącym wyróżnikiem będzie płeć, wiek, a może także orientacja seksualna. W takiej federacji liczyć się będą przede wszystkim interesy grupowe, zaś pojęciu dobra wspólnego grozi rozmycie. Taki kierunek ewolucji sytemu politycznego wyraźnie by mi nie odpowiadał.
Zwolennicy parytetu płci używają często argumentu, iż ustawa ma mieć charakter tymczasowej podpórki, żeby przełamać złe obyczaje i utrwalone praktyki spychania kobiet do drugorzędnych ról w zdominowanych przez mężczyzn kierownictwach partii politycznych. Z czasem będzie można z niej zrezygnować. Moim zdaniem jednak, ten argument nie wytrzymuje krytyki. Nie uwzględnia bowiem ewolucji, która nastąpiła w tej sprawie w ostatnim dwudziestoleciu. To prawda, że w początkach III RP większość partii – bynajmniej nie wszystkie! – była zdominowana przez mężczyzn, a postulat znaczącego udziału kobiet w życiu politycznym był słabo słyszalny. Teraz jednak jest zupełnie inaczej, a ów postulat jest w modzie. Opowiadają się za nim autorytety i przygniatająca większość mediów. Ich presja jest znacznie skuteczniejsza niż działanie „podpórkowych ustaw”. Oczywiście, warto promować aktywne i mądre kobiety w polityce, ale niech będzie to proces naturalny, a nie droga ku „demokracji parytetowej”.
O ile grozi nam rzeczywiście „demokracja parytetowa”, choć nie stała się ona jeszcze faktem, to od dłuższego już czasu zdaje się tu królować „demokracja sondażowa”. Chcę być dobrze zrozumiany. Umiejętność tłumaczenia decyzji politycznych, przekonywania do nich opinii publicznej czy – jak się obecnie mówi – umiejętnego ich „opakowywania” jest zaletą i cenną umiejętnością. Dobra polityka niekoniecznie musi iść pod prąd nastrojów społecznych i być niepopularna. Przez „politykę sondażową” rozumiem raczej szukanie taniej popularności, podejmowanie błędnych i szkodliwych decyzji, które jednak korespondują ze społecznymi emocjami i oczekiwaniami mediów. Ta tendencja dotyka też działań organów ścigania. Piotr Pytlakowski w artykule Zdechła ośmiornica („Polityka”, 27 lutego) opisał mechanizm polegający na proklamowaniu przez media i prokuraturę szeregu afer, które okazywały się z czasem kompletnym nieporozumieniem. Istniało jednak społeczne zapotrzebowanie, aby te afery odkrywać, a ich sprawców przykładnie karać.