Najpierw (17 stycznia) wyborcy kategorycznie odrzucili prezydenta Wiktora Juszczenkę (ok. 5,5% poparcia), a w dogrywce (7 lutego) dopisali kropkę nad i, wskazując na Wiktora Janukowycza w jego bezpośrednim starciu z Julią Tymoszenko. W symbolicznym wymiarze był to rewanż za wybory z 2004 roku, które stanowiły zaczyn „Pomarańczowej rewolucji”; tym razem, w demokratyczny – jak się wydaje – sposób, frakcja „niebieskich” pokonała „pomarańczowych”.
Zwycięstwo Janukowycza nie było zaskoczeniem. Mało budujące spory w obrębie ukraińskiego obozu reform w ostatnim pięcioleciu wywoływały poczucie rozgoryczenia u bardzo wielu stronników „pomarańczowych”. Rozliczne zaniedbania władzy w Kijowie: nieudolność w eliminowaniu korupcji, fatalny stan gospodarki, pogłębiające się dysproporcje społeczne, z pewnością obciążały konto dotychczasowego rządu (rozumianego jako rada ministrów, ale też urząd prezydencki). Wynik wyborów stanowił pod tym względem dość jednoznaczny sygnał, choć wypada zauważyć, że ostateczna różnica między konkurentami w II turze nie przekraczała 4%, a stronnicy „Żelaznej Julii” zrazu utrzymywali (wbrew opiniom międzynarodowych obserwatorów), iż rezultat głosowania nie odzwierciedlał prawdziwych nastrojów na Ukrainie. Teraz jednak, kiedy oficjalne protesty powyborcze wycofano, pani premier utraciła zaufanie większości parlamentarnej, a prezydent Janukowycz po zaprzysiężeniu w Kijowie (25 lutego) zdążył już odbyć pierwsze podróże za granicę, przychodzi czas na spokojniejsze refleksje i – najprawdopodobniej – na przesunięcia, jeśli nie całkowitą reorientację, zarówno w polityce samej Ukrainy, jak i jej najważniejszych partnerów zewnętrznych.
Znamienne, że bogatsza o lekcję roku 2004 Rosja dość powściągliwie reagowała na zwycięstwo Janukowycza. Z kolei duża część zachodnich mediów – raczej zbyt pochopnie – przedstawiała go jako zdeklarowanego rzecznika interesów rosyjskich i wroga integracji z Zachodem. Dlatego podjęta przezeń inauguracyjna podróż zagraniczna do Brukseli zdawała się mieć co najmniej dwojaki cel. Po pierwsze, chodziło o przekonanie partnerów z UE o znaczeniu, jakie Kijów – pomimo zmian na szczytach władzy – przypisuje Europie; po drugie, o pokazanie opozycji, że zasadnicze priorytety w polityce zagranicznej powinny znajdować się poza obszarem bieżących sporów. Czas pokaże, jak za prezydentury Wiktora Janukowycza rozwinie się polityka jego Partii Regionów czy rządu, w którym to ugrupowanie zagra pierwsze skrzypce. Ciekawe, jak potoczą się negocjacje z Moskwą w sprawie floty czarnomorskiej czy tranzytu rosyjskiego gazu. Paradoksem jednak pozostaje fakt, że jedna z głównych słabości dotychczasowej transformacji na Ukrainie (związki polityki z gospodarczymi oligarchami) bynajmniej nie sprzyja czarnowidzom sugerującym wyrazisty nawrót do wiernopoddańczych relacji Kijowa z dawną metropolią. Zbyt wielu wpływowych popleczników nowego prezydenta doskonale wie, że taka wolta im się nie kalkuluje. Inna sprawa, iż „pomarańczowe” marzenia o ściślejszej integracji ze strukturami Zachodu też trzeba będzie odłożyć ad acta. Przynajmniej na razie, jak pisał czołowy liberalny komentator współczesności Timothy Garton Ash. W końcu historia nie zatrzymuje się na roku 2010. Za pięć lat kolejne wybory, które znów mogą doprowadzić do zmian, jeśli tylko głównym zainteresowanym wystarczy wytrwałości, odwagi i zdolności strategicznego myślenia. A wtedy, kto wie, może – jak chce Ash – obecna zmiana warty w Kijowie okaże się tylko przejściowym zygzakiem na dłuższej drodze ewolucyjnych przeobrażeń Ukrainy?