– Oślizło! Żmijewski! – emocjonował się brat.
– Przy piłce Wraży! Podaje do Banasia! – darł się bardziej złożonymi zdaniami Zbyszek Witaszek. – Banaś strzela i Gomola nie daje rady, proszę państwa!
Jak miałem być Gomolą i dawać radę, kiedy bramką była ogromna brama cukrowni, a ja miałem dopiero sześć lat i piłka robiła ze mną, co chciała. Była to zapewne gumówka z kiosku, bezcenne i trwające do pierwszego szkła lub gwoździa piękno zaklęte w kuli o porowatej powierzchni przypominającej ludzką gęsią skórkę. Nie słuchała mnie, ale już mnie czarowała. Podobały mi się też te nazwiska, jej tajemnicze satelity. Poza fruwającymi nazwiskami nic z owej kopaniny nie pamiętam, ale wryły się w pamięć na tyle skutecznie, że to dzięki nim mogę odgadnąć, którego też lata uganialiśmy się za piłką z bratem i ewentualnie jakimiś jeszcze kolegami na Asfalcie. Gwiazda Gorgonia już świeżo świeciła w tamtych wyliczankach, nazwisko Brychczego chyba się jeszcze czasem przewijało. Brychczy ostatni mecz w reprezentacji zagrał w sześćdziesiątym dziewiątym, Gorgoń zadebiutował w niej w siedemdziesiątym, ale przede wszystkim w tymże siedemdziesiątym Górnik doszedł do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, a Legia do półfinału Pucharu Europy. Było zatem, proszę państwa, lato 1970 roku, bez dwóch zdań, dla detektywa na tropach samego siebie to prosta sprawa.
Więc Wraży. Anczok. Kostka. Szeja. Deja. Wilczek. Skowronek. Wyrobek, Ostafiński, Kopicera, Benigier, Bula i Marx z Ruchu. Potem Kurzeja, Pop, Kwaśny i Gzil z trochę późniejszego, jak mi się wydaje, Górnika. Cebrat, bramkarz GKS Tychy. Nagiel, Ogaza, Byś i Sroka z Szombierek. Stal Mielec: Hansel, Gąsior, Per, Sekulski, Oratowski, Rześny, Hnatio. Odra Opole: Harańczyk, Rokitnicki, Gano, Klose, Bolcek, Tyc.
Nie wymieniam wcale najgłośniejszych nazwisk. Na razie wymieniam tylko tych piłkarzy, którzy nigdy się dla mnie nie zmaterializowali, pozostali fantomami wyobraźni. W dziwny sposób wydają się przez tę bezcielesność gwiazdami większymi, jaśniejącymi mocniej niż te, które za sprawą telewizji zyskały twarze, rozpoznawalne dryblingi, stałe numery na koszulkach. Kiedy anioł się ucieleśnia, chyba coś ze swej anielskości traci? Znam ich jeno z tych chłopięcych prób naśladowania maniery Ciszewskiego i z drukowanych w prasie sportowej przed każdym sezonem „skarbów kibica”, kompletnych składów drużyn pierwszej ligi, które znałem nieomal na pamięć. Choć akurat z pamięcią to nigdy nic nie wiadomo na pewno: wziąłem niedawno do ręki pierwszy raz od siedemdziesiątego trzeciego roku numer „Sportowca” z siedemdziesiątego trzeciego roku i od razu wiedziałem, że ten główkujący na okładce piłkarz podobny do młodego Jerzego Kosińskiego to Joachim Marx. Ale też od razu wiedziałem, że pamiętam nie tyle samego Marxa, co zdjęcie; TO zdjęcie.
Niektórzy, jak Harańczyk czy Tyc, owszem, zmaterializowali się, ale dopiero jako starsi panowie, więc to się nie liczy. Przeciwko Harańczykowi zdarzyło mi się zagrać ze dwa razy w oldboyach, kiedy byłem taki jeszcze bardziej boy, a on już raczej old. Wojciech Tyc został zaś trenerem mojego syna. Ale to nie ma prawie nic wspólnego z tamtymi Harańczykiem i Tycem z przeszłości, którzy zostali właśnie tam, w moim dzieciństwie.