Mniej więcej od półwiecza wszyscy mamy w Nowym Jorku, na Manhattanie, znajomych, bliskich znajomych, a ściśle – jedną dobrze znajomą rodzinę. Liczę od półwiecza, to jest od połowy lat 50., bo wtedy zaczęło się na świecie czytać Salingera i w kolejnych odsłonach zaznajamiać z rodziną Glassów. W końcu doszliśmy do sporej zażyłości. Wiemy, że Bessie paraduje po domu w szafirowym kimonie, a Franny ma szlafrok z krawatowego jedwabiu. Bywaliśmy w ich dawnym mieszkaniu przy rogu Riverside Drive i Sto Dziesiątej Ulicy, gdzie tak dobrze grało się w kulki przy krawężniku. Doskonale orientujemy się w topografii późniejszej siedziby rodzinnej na Upper East Side, bo choć w momencie kiedy zaproszono nas z wizytą, w mieszkaniu trwał akurat remont, to i tak zajrzeliśmy do łazienki i zapamiętaliśmy nylonową zasłonę wanny, czerwoną, w żółte bemole, krzyżyki i klucze wiolinowe, a brodząc wśród zaścielających podłogę gazet, udało nam się trafić do pokoju zajmowanego niegdyś przez dwóch najstarszych braci, Seymoura i Buddy’ego. Niemniej jednak, obwarowani tymi namacalnymi szczegółami, Glassowie wydają się szybować gdzieś wysoko w powietrzu.
Seymour mówi o sobie, że
żywi się produktami z ogromnych amerykańskich chłodni, jeździ ośmiocylindrowymi amerykańskimi samochodami, bez wahania zażywa, jeśli jest chory, nasze amerykańskie leki, liczy na naszą amerykańską armię, że obroni rodziców i siostry od Hitlera, ale nic, ani jedno słowo we wszystkich jego wierszach nie odzwierciedla tej rzeczywistości. Tkwi w tym jakiś straszliwy błąd.
Bohaterowie Salingera odznaczają się tym, że żyją po trosze poza światem, który ich na co dzień otacza. Nie całkiem oderwani i wyizolowani, bo jednak niekiedy ten świat bardzo ich denerwuje. Przeszkadza im to, co przeszkadzało już mizantropowi Alcestowi, Janowi Jakubowi Rousseau i wielu innym: kult fałszywych idoli, jałowe konwencje, konformizm, wszystko to, co Holden Caulfield określa ryczałtem jako phony. Sami wydają się przed podobnymi wykolejeniami gruntownie zabezpieczeni. Kilkoro Glassów odnosiło lub odnosi sukcesy na scenie, w radiu i w telewizji, a mimo to nie imają ich się tanie pokusy kariery i gwiazdorstwa. Buddy wykłada na uczelni, ale przecież nie zaraził się chorobą, którą sam nazywa academicitis. Boo Boo też tylko „na pozór” jest „typową stateczną mieszkanką podmiejskiego osiedla”. Zachowują cudowną zdolność osądu i pośród cywilizacyjnego badziewia umieją wyłowić rzeczy piękne, wzruszające i godne miłości.
„Są jeszcze na świecie przyjemne rzeczy, naprawdę przyjemne. Idioci z nas, że dajemy się tak wciąż wytrącać z równowagi” – konstatuje Zooey, spędziwszy dłuższą chwilę na obserwowaniu przez okno, jak mała dziewczynka w czerwonym („w podobnym odcieniu czerwieni, co koc na łóżku van Gogha w jego pokoju w Arles”) berecie bawi się z pieskiem.
Holden Caulfield, według literackiej metryki mniej więcej rówieśnik Franny Glass, nie należy do rodziny i nigdy nie przeszedł religijnych i duchowych wtajemniczeń pod kierunkiem kogoś takiego jak Seymour. Ale również on, radykalnie zbrzydzony światem, z którym ma do czynienia, odznacza się podobną zdolnością: od czasu do czasu umie dostrzec w tym okropnym świecie coś, co natychmiast go zjednuje, rozczula i z czym jest mu „naprawdę dobrze”. O popularności i ikoniczności tej postaci napisano już tomy. Ostatnio Holden wynurzył się w powieści Alaina Mabanckou Kielonek. Pojawia się tam jako ktoś mocno już niedzisiejszy, kto „znowu” chce opowiadać „te miałkie historie zbuntowanego wyrostka”. Zadręcza narratora pytaniem o to, co dzieje się w zimie z kaczkami z Central Parku. Narrator jest trochę zniecierpliwiony, ma do załatwienia swoją własną sprawę, to jest przez siebie zapisany gruby zeszyt. Ostatecznie jednak właśnie Holdenowi powierza ten zeszyt i umawia się z nim na spotkanie na tamtym świecie: „będziesz mógł mi opowiedzieć twoje życie w całości (…), powiem ci wtedy, na jaki los skazuje się biedne kaczki”. Być może Caulfield ze swoimi problemami pozostał za nami gdzieś w tyle, ale jak widać, zapewnił sobie przepustkę do wieczności w niebie literatury.