Myślałem o tych regułach (z nadzieją, że prawdziwi eksperci od medycyny ratunkowej, jeśli są tacy wśród czytelników, nie uznają ich za całkowicie przestarzałe albo błędne), wsłuchując się w doniesienia radia brytyjskiego o kryzysie strefy euro i zmaganiach z wyciekiem ropy naftowej u wybrzeży amerykańskiej Luizjany. Metafora krwotoku w obu przypadkach wydawała się jak najbardziej uzasadniona. Europejskie gospodarki z Grecją na czele „krwawiły” w przenośni (z najwyższym trudem spłacając zaciągnięte długi) i dosłownie (bo w Atenach doszło do gwałtownych protestów przeciwko rządowym planom oszczędności). A pęknięta instalacja platformy wiertniczej Deepwater Horizon przypominała otwartą aortę na dnie morza, regularnie wpompowującą do Zatoki Meksykańskiej tysiące baryłek ropy na dobę. Zdumiewała przy tym niemoc polityków i menedżerów odpowiedzialnych za rozwiązanie kryzysu, którzy najwyraźniej nie byli w stanie zastosować się do reguł pierwszej pomocy (największy problem dotyczył szybkości reagowania), choć to akurat zdawało się wiązać ze złożonością i skalą problemów, a nie z indolencją decydentów.
Grecki kryzys, którego skutki zagroziły całej gospodarce europejskiej, a który samą Grecję doprowadził na skraj bankructwa (niektórzy twierdzą, że nawet jeszcze dalej), miał swoje źródła zarówno w niedoskonałości zapisów traktatowych o wspólnej walucie (słabość kontroli nad polityką gospodarczą i fiskalną poszczególnych państw członkowskich), w postępującym, acz skrywanym marazmie greckiej gospodarki i jednoczesnej hojności państwowego systemu zabezpieczeń społecznych czy wreszcie w globalnym kryzysie finansowym. Ten ostatni wymusił na rządzie w Atenach zwiększenie wydatków publicznych dla przeciwdziałania recesji, co brutalnie obnażyło katastrofalny stan finansów państwa. Jesienią ubiegłego roku przejmujący wówczas władzę rząd Jeoriosa Papandreu przyznał, że galopujący deficyt budżetowy sięgnął 12% Produktu Krajowego Brutto, a całkowity dług publiczny przekroczył 113% PKB. Dla porównania należy przypomnieć „rygorystyczne” warunki uczestnictwa w unii walutowej, które dopuszczały maksymalnie deficyt w wysokości 3% i zadłużenie publiczne na poziomie 60% PKB. Przy okazji wyszło więc na jaw, że Grecja od samego początku, czyli jeszcze przed dołączeniem do strefy euro, uporczywie fałszowała dane statystyczne przekazywane centralnym instytucjom europejskim. Od pierwszych miesięcy tego roku w rozlicznych gabinetach trwały zatem targi na temat wsparcia Greków za cenę reform, które miały drastycznie obniżyć wydatki ich państwa i w końcu przezwyciężyć kryzys. Łatwiej jednak dyskutować o takich kwestiach, aniżeli je wdrażać, zwłaszcza w atmosferze narastających protestów i ucieczki inwestorów od greckich obligacji państwowych, których wartość w maju – zdaniem ekspertów – spadła mniej więcej do poziomu makulatury. W końcu jednak unijni giganci (z naciskiem na Niemcy), powodowani nie tyle eksponowaną w UE zasadą solidarności, ile lękiem przed rozszerzeniem się greckiej epidemii na inne kraje (podobne problemy gospodarcze mają Hiszpania, Portugalia i Irlandia, a także znajdująca się poza strefą euro Wielka Brytania), postanowili działać bardziej stanowczo, tworząc fundusze interwencyjne liczone w setkach miliardów dolarów. Mają one przywrócić spokój na rynkach, uratować wspólną walutę i wesprzeć Grecję w wychodzeniu na prostą. Problem w tym, że gwarancji sukcesu nie ma, a do jego osiągnięcia niezbędne są przeobrażenia całego modelu państwa opiekuńczego – nie tylko w Grecji, której obywatele przyzwyczaili się do wczesnych emerytur i regularnych premii w postaci „trzynastych” i „czternastych” pensji w sektorze publicznym, ale w całej Unii. Tego rodzaju zmiany wprowadzić można tylko za cenę „krwi, potu i łez”, jak mawiał niegdyś Churchill. Optymiści twierdzą, że każdy kryzys stwarza możliwość nowych, lepszych rozwiązań, ale w tym kontekście ich słowa brzmią trochę jak dawne teorie medyczne, które na każdą boleść oferowały upuszczanie krwi.