Na Wigilię wuja Tomasza ubrano w sutannę, którą wkładał niechętnie, chodząc po Domu w wyciągniętych sztruksowych spodniach i flanelowych koszulach. Wyglądał niecodziennie, trochę jak przebrany, udający kogoś innego, a przecież przez większość życia takim właśnie go oglądałem. Teraz mimowolnie poprawiał palcami koloratkę, ruchy szyi potwierdzały, że dawny strój przestał być jego drugą skórą, sutanna wisiała na nim żałobnie. Obok Tomasza stał mój kuzyn Andrzej i trzymał otwarte Pismo Święte.
Od lat rozpoczynaliśmy wieczerzę wigilijną od lektury drugiego rozdziału Ewangelii według św. Łukasza. W owym czasie… kiedy namiestnikiem Syrii był Kwiryniusz… do swego miasta… która była brzemienna… urodziła… w żłobie… bo nie było dla nich miejsca w gospodzie. Znałem te słowa od dziecka, rok po roku wyżłobiły w mojej pamięci głębokie bruzdy. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego opis narodzin Jezusa zawiera głównie jakieś biurokratyczne informacje na temat spisu ludności. Sens tego fragmentu ukryty był wśród drobiazgowego przedstawienia okoliczności, narodziny pozostawały na marginesie tej opowieści.
Pojawienie się wujka Tomasza w Domu w naturalny sposób doprowadziło do zmiany tego obyczaju, po lekturze Ewangelii ksiądz wygłaszał krótką homilię, to było oczywiste, obyczaj zreformował się sam, za pierwszym razem, bez niczyich interwencji, i tak pozostało w kolejnych latach, żywa tradycja regulowała się sama.
Zastygliśmy w oczekiwaniu. On słyszał tę ciszę i wytrzymał ją; splótł dłonie i podniósł je do twarzy, zasłaniając usta. Kilka razy westchnął w skupieniu. Wreszcie dał głową znak, Andrzej zaczął czytać.
– Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak…
To nie był ten fragment, wypowiadane przez Andrzeja słowa uderzały we frazy podsuwane przez dobrotliwą pamięć. Mąż jej Józef… oddalić ją potajemnie… we śnie… nadasz imię Jezus… uczynił tak, jak mu polecił anioł … aż porodziła Syna. Każde zdanie się wykolejało, każdy ze słuchających musiał się skoncentrować, wejść na nowo w odczytywane orędzie.
– Oto Słowo Pańskie…
Odpowiedzieliśmy chóralnie. Andrzej zamknął Biblię i odłożył ją na stolik za sobą. Wujek Tomasz stał chwilę w milczeniu. Wreszcie podniósł głowę i z zamkniętymi oczyma powiedział:
– To wydarzy się dzisiaj w nocy. Spróbujmy tego nie przegapić.
I tyle; czekaliśmy na coś więcej, ale nie było nic więcej, wuj Tomasz ruszył do przodu, Andrzej podbiegł, by mu pomóc znaleźć miejsce, kiedy zasiadł na fotelu, zaczęliśmy się wszyscy poruszać, odczarowani, ośmieleni, ciotka Magda wkroczyła między nas z talerzem pełnym opłatków. Rozpoczęły się życzenia, dwadzieścia osób zaczęło krążyć po sali kolumnowej, by na krótką chwilę spotkać się z każdym krewnym.
Podszedłem do Matki. W naszej rodzinie życzenia trwały długo. Dwadzieścia dwie osoby, każdy przełamuje się z każdym, każdy ma przed sobą dwadzieścia jeden spotkań, w sumie dwieście trzydzieści jeden przełamań, tafle opłatków strzelają wokoło jak pękający lód. Ile zajmują pojedyncze życzenia? Podejście, chwila zastanowienia, wygłoszenie życzeń, zapytanie o jakąś troskę, wysłuchanie życzeń, krótka pogawędka, promenada, odnalezienie kolejnej osoby, ominięcie tych, którym się już życzyło, chwila oczekiwania, bo do babci, cioci, wujka jest kolejka, pogawędka w kolejce, korekta planów, odnalezienie wzrokiem babci, cioci, wujka, do których nie ma kolejki, przypadkowe spotkanie z kuzynem, myśmy sobie już życzyli, uśmiechy; babcia, ciocia, wujek, do których nie było kolejki, są już zajęci, znowu korekta planów, pod oknem stoi samotnie babcia, ciocia, wujek, więc podejście i kolejne spotkanie. Ile trwa jedna kolejka? Dwie minuty, trzy, pięć? Niezręcznie jest spoglądać na zegarek, to przecież życzenia, nie wydzielamy czasu, życzymy aż do wyczerpania, opłatki są, zawsze w nadmiarze, można dobrać, w każdej chwili można dobrać, aż do wyczerpania, aż do wycieńczenia. Zazwyczaj przekraczamy godzinę, nigdy nie sprawdzałem, ale godzinę co najmniej, pod koniec życzenia stają się coraz krótsze, z wielopoziomowych konstrukcji pozostaje tylko esencja, każdy jest już trochę zmęczony, życzymy sobie, żeby życzenia były krótkie, coraz krótsze, to jest podstawowe życzenie, z ostatnimi osobami rozumiemy się bez słów, tylko skubiemy resztki opłatków, okruszki ostatnie, głębsze spojrzenie, jakiś gest, jakiś pocałunek, do wycieńczenia. Jak nam się udaje to wszystko zmieścić, w jeden wieczór? A potem jeszcze potrawy, i prezenty, i kolędy, i na pasterkę jeszcze trzeba się zebrać, i dojść, i zająć miejsce. Ten wieczór trwa co najmniej dwa wieczory, czas rozciąga się, by pomieścić złożoność domowych rytuałów, czas zastyga, pozwala zdążyć ze wszystkim.