Henryk Woźniakowski: Kościół zawsze ma „problem” z demokracją – taki, który wynika z innej natury Kościoła i ustroju politycznego. To jest rzecz normalna. Czasami jednak zdaje się, że Kościół w Polsce ma z demokracją szczególnego rodzaju problem. Na czym on polega?
Tadeusz Mazowiecki: Normalny problem Kościoła z demokracją polega na tym, że Kościół czasami musi być znakiem sprzeciwu, nawet jeśli sprzeciwia się wyborowi większości. Ten sprzeciw Kościół powinien jednak realizować w kategoriach moralnych, a nie domagać się koniecznie od demokratycznego i pluralistycznego społeczeństwa oraz reprezentującego je państwa wsparcia prawnego. Natomiast nasz polski problem polega na nadmiernym w ostatnim czasie upolitycznieniu biskupów i księży oraz na tym, że często zajmowali oni stanowisko, które nie mało charakteru nadrzędnego, a było stanowiskiem jednej strony i to strony w gruncie rzeczy kwestionującej i naruszającej demokrację. Przecież mówienie o własnym państwie jako kondominium rosyjsko-niemieckim jest niedopuszczalne. Jeżeli w tego rodzaju głosy i stanowiska lub głosy utrzymane w tym klimacie uwikłane są opinie biskupów, to oznacza to wielkie zaangażowanie Kościoła w politykę, a dla części wiernych zgorszenie prowadzące ich nawet do opuszczenia Kościoła.
Skąd w Polsce bierze się ta pokusa upolitycznienia Kościoła? Czy nasza sytuacja jest pod tym względem szczególna na tle innych Kościołów lokalnych?
Od księży czy hierarchów słychać często takie słowa: kiedy wypowiadaliśmy się w sprawach publicznych w systemie totalitarnym, to było dobrze, akceptowano to, a gdy teraz zabieramy głos – to jest niedobrze. Ale to właśnie pokazuje różnicę między sytuacją Kościoła w systemie totalitarnym a jego sytuacją w systemie demokratycznym. W swoim czasie wiele uwagi poświęcił tej sprawie ks. Józef Tischner, któremu zależało, żeby Kościół dostrzegł zasadniczą różnicę między tamtą a obecną sytuacją. Nie wiem jednak, czy dzisiejsze upolitycznienie Kościoła bierze się z dziedzictwa PRL-u. Nie sądzę. Upłynęło już przecież dużo czasu. Ono wynika z jakiejś nieumiejętności odnalezienia się w państwie demokratycznym. Przecież w tle tego rozumowania kryje się w istocie pewien określony stosunek do współczesnego świata: czy ten świat traktuje się przede wszystkim jako zagrożenie dla chrześcijaństwa, którego trzeba bronić niczym oblężonej twierdzy, czy też przyjmuje się postawę otwartą, która wiąże się z głoszeniem Ewangelii w warunkach demokratycznego i pluralistycznego społeczeństwa otwartego. To, co wydaje mi się szczególnie niedobre, to jakaś potrzeba wroga: katechizacja wydaje się łatwiejsza w obliczu wroga, trudniejsza wobec społeczeństwa takiego, jakim ono jest, w całym jego skomplikowaniu. I ta potrzeba wroga zbiega się z niedobrym, a pojawiającym się po stronie politycznej, zapotrzebowaniem na posiadanie legitymizacji ze strony Kościoła.