Nie jest to trudne, bo rodowici Fidżyjczycy to ludzie mili i towarzyscy, którzy – jak to zwykle w tropikach – do upływającego czasu nie przywiązują większego znaczenia. Kontakty międzyludzkie i międzyrasowe ułatwia zresztą łagodny narkotyk miejscowego wyrobu. Trudniej zaprzyjaźnić się z miejscowymi Hindusami (w sporej części muzułmanami), uważającymi się za prześladowaną mniejszość, a jednocześnie – jak to z mniejszościami bywa – za lepszych i inteligentniejszych od tubylczych „ćwoków”. Rodowici Fidżyjczycy mają na ogół usposobienie dobroduszne, a przy tym ziemię i władzę zagwarantowaną przez dość skomplikowaną konstytucję. Hindusi trzymają za to w ręku kasę i wpływy, opanowując dziedziny wymagające połączenia sprytu z wykształceniem – jak biznes, medycyna i prawo. Tyle wystarczy, by inspirować wieczne niesnaski, a nieraz zamachy stanu, w ostateczności opanowywane przez niewielką, ale dobrze zorganizowaną armię stojącą na straży interesów tubylczych, bo do wojska Hindusów się nie przyjmuje. Ponieważ wojacy też mają charakter spokojny, a przy tym zwykle nadwagę, rozstrzygnięcia nie bywają drastyczne, więc kolejne odsłony zapewne nastąpią. Ale to już zupełnie inna historia.
Pewnego dnia mój gospodarz – przyjacielski i zawsze ubrany w przewiewną spódnicę sulu – kręcił się po chacie pokrytej palmowymi liśćmi jakby zafrasowany. Od słowa do słowa, wyjawił mi, że następnego dnia ma przedstawić jakiś postulat wodzowi plemienia, który załatwia tutaj od ręki sprawy w innych częściach świata, leżące w kompetencji urzędów i regulowane biurokratycznymi procedurami. Dziedziczni kacykowie plemienni mają tu pozycję nie tylko ugruntowaną odwiecznym zwyczajem, ale i konstytucją, bo zgodnie z nią właśnie ich wysoka rada wybiera z własnego grona prezydenta wyspiarskiej republiki. Zwietrzyłem okazję i wyprosiłem przywilej towarzyszenia mu przed wodzowskim obliczem. Trochę marudził, bo petent występuje zwykle w otoczeniu „leve ni vale”, czyli domowników zasiedlających na stałe jego chatę. Jest to pojęcie nieco szersze niż rodzina, która ma tutaj charakter dość płynny, tym bardziej, że małżeństwa – chociaż aranżowane przez ojców rodzin – są traktowane z tropikalną wyrozumiałością dla ludzkich chuci i grzechów. Podobnie oczywiście i dzieci będące owocem tych związków.
Kiedy w końcu dotarliśmy (samochodem oczywiście) do wioski kacyka, zobaczyłem, że mój gospodarz bynajmniej nie ustawia się w kolejce do audiencji, lecz żywo pertraktuje z jakimś opasłym (nawet jak na tutejsze standardy) dżentelmenem w garniturze. Kiedy nadszedł czas, usiadł sobie beztrosko na trawie obok mnie, a do kręgu otaczającego wodza wstąpił ów grubas, który jeszcze owiązał sobie „sulu” wokół przyciasnego ubrania. O co chodzi? Zrazu trudno mi było uzyskać jasność, bo gospodarz pokrzykiwał i gestykulował, zagrzewając ugarniturowanego grubasa niczym kibic na stadionie swojego zawodnika. Ten wygłaszał orację – nie wiadomo, czy bardziej do tłumu wioskowych gapiów, czy do jaśnie kacyka, a kiedy ten zechciał zadać jakieś pytanie, nie odpowiadał sam zainteresowany, lecz ów mówca. W końcu gospodarz wpadł w entuzjazm, bo kacyk wydał pomyślny werdykt. Spocony grubas w garniturze ozdobionym tropikalną spódnicą podbiegł do niego i odbierał honorarium za występ, po czym pognał do następnego mocodawcy.