Piotr Skwieciński pisząc w „Rzeczpospolitej” o Samuelu Zborowskim Jarosława Marka Rymkiewicza charakteryzuje tę książkę bardzo precyzyjnie. Wytyka poecie błędy, niekonsekwencje i życzeniowe myślenie, bezwzględnie wykazując, że Rymkiewicz ma o polskim wieku XVI niewielkie pojęcie. Uważa wreszcie jego metapolityczne tezy za szkodliwe dla Polski. Wszystko to prawda. Jednocześnie jednak umyka Skwiecińskiemu coś ważniejszego od tych Rymkiewiczowskich błędów i szkodliwości.
Otóż: jestem przekonany, że w jakimś stopniu pomyłki Rymkiewicza usprawiedliwia waga podjętego zamierzenia –– chęć redefinicji polskości. Polskości artystycznie zapomnianej i niezagospodarowanej, bo też jedynej dojrzałej i literacko wyrafinowanej próby przemyślenia polskości w XX wieku podjął się Gombrowicz, za Gombrowiczem poszła fala epigonów i przeciwników niewielkiego formatu, a sama polskość stała się literackim trupem, nadzianym na trzonki flag – jeden obóz macha polskością obrzydliwą, drugi polskością uwielbioną i jest to artystycznie jałowe, niepotrzebne, głupie, nudne. Wymyślić polskość na nowo próbował Andrzej Trzebiński, jednak wymyślanie to przerwano mu brutalnie i niewiele z tej krwi i ust zagipsowanych wyrosło.
Sądzę, że tożsamości narodowe są konstruktami, chaotycznymi budowlami bez projektu i bez projektanta, tworzonymi przez tysiące budowniczych, z których każdy ma swój plan i próbuje dzieło i zamysł konkurencji zniszczyć i przysłonić swoim. Budowniczymi tożsamości są artyści, politycy, żołnierze, ojcowie narodów – ci, którzy konstruują metody myślenia o danej tożsamości, wyznaczają formy, w jakich życie narodu będzie się realizować.
Wieszanie Rymkiewicza wydało mi się nowym wątkiem w zmurszałym, zmęczonym budynku polskości, budynku, którego od czasów Gombrowicza nikt nie budował już z pasją. Od wielu lat budowniczowie, jeśli układali jakieś cegły, robili to już tylko według starych, zużytych projektów. A nagle w tym zaduchu zmurszałych belek polskości romantycznej i niemrawych prób definicji polskości „nowoczesnej” (której rzekoma nowoczesność zasadniczo jest ledwie odkurzonym popowstaniowym pozytywizmem), pojawia się, jak blok zimnego betonu, projekt ściśle modernistyczny, brutalny: Wieszanie właśnie. Próba całkowitej redefinicji polskości, odświeżająca próba pomyślenie Polaków jako podmiotu, nie zaś przedmiotu przemocy.
W naturalny więc sposób bardzo zawiodłem się na Kinderszenen. Zamiast dalszego konstruowania tej nowej, groźnej polskości, poeta pod naciskiem własnej biografii wycofał się na pozycje zmurszałe, na pozycje polskości cieplutkiej. Zamiast heglowskiej, krwawej historii – martyrologia, polskość zdziecinniała, jak określił ją Aleksander Kopiński w swojej recenzji Kinderszenen z drugiego numeru „44/Czterdzieści i Cztery”. Zamiast ducha narodu, który rodzi się z płynącej krwi ta smutna, nudna konstatacja: my, Polacy byliśmy po stronie dobra, zaś Niemcy po stronie zła. Czyli wątki słyszane już milion razy, zużyte całkowicie, niepotrzebne, banalne. I antropologicznie głupie. Skazane na klęskę próby konkurowania z żydowską martyrologią. Czyli po prostu polskość męczennicka, spleciona w idiotycznej walce z polskością antymęczennicką, rzekomo nowoczesną, obie komplementarne, nikomu niepotrzebne, odgrywane rytualnie jak misteria, których sensu już nikt nie pamięta.