Na stronie Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP (www.polskapomoc.gov.pl) można znaleźć wyniki badań TNS OBOP z listopada ubiegłego roku, według których poparcie społeczne dla polskiej pomocy rozwojowej, mimo tendencji spadkowej w porównaniu z poprzednim rokiem, pozostaje na wysokim poziomie i wynosi 79 procent. Najczęściej podawanym argumentem przemawiającym za pomocą państwom biedniejszym jest obowiązek moralny. Istnieje jednak duża grupa Polaków, którzy sądzą, że jesteśmy wciąż zbyt biedni, żeby pomagać innym. Tak uzasadnia swoją odpowiedź 68 procent z tych, którzy sprzeciwiają się działaniom pomocowym. Można z tego wyciągnąć wniosek, że w dyskusji o pomocy rozwojowej ścierają się dwie wizje odpowiedzialności za wspieranie krajów rozwijających się – jedna z nich mówi o globalnej solidarności, druga o swego rodzaju sprawiedliwości, troskę o biedniejszych składając na barki państw wysoko rozwiniętych. Czyli obiektywnie rzecz ujmując – również Polski.
W elitarnym klubie
Niektórych może jeszcze zaskakiwać, że Polska jest uznawana przez oenzetowską agendę do spraw rozwoju UNDP (United Nations Development Programme) za kraj bardzo wysoko rozwinięty. W raporcie z roku 2010 znaleźliśmy się w tej grupie razem z między innymi Norwegią, Kanadą, Stanami Zjednoczonymi, Niemcami i Belgią. Najłatwiej tę sytuację zrozumieć, przyglądając się, jakie czynniki są brane pod uwagę przy wyznaczaniu stopnia rozwoju, który nie jest tożsamy z poziomem bogactwa danego kraju. Na tak zwany wskaźnik rozwoju społecznego (Human Development Index, HDI) składają się trzy elementy: oczekiwana długość życia, dochód narodowy na jednego mieszkańca i poziom alfabetyzacji obliczany na podstawie liczby lat edukacji osób powyżej 25 roku życia i oczekiwanej liczby lat edukacji dzieci rozpoczynających proces kształcenia. Wysoka pozycja Polski w raporcie UNDP nie oznacza więc, że jesteśmy krajem bogatszym niż Kuwejt czy Arabia Saudyjska znajdujące się w następnej grupie państw, czyli wysoko rozwiniętych, ale że mamy łatwiejszy niż mieszkańcy Kuwejtu dostęp do edukacji i sprawniejszą niż Arabia Saudyjska służbę zdrowia. Nie są to czynniki nieistotne, jeśli weźmiemy pod uwagę, że w niektórych krajach najsłabiej rozwiniętych ludzie uczą się o 8 lat krócej i żyją 30 lat krócej niż my. Taka dysproporcja stawia społeczeństwa biednego Południa na straconej pozycji w świecie globalnej konkurencji i gospodarki wolnorynkowej.
Oczywiście to, że inni mają gorzej, nie oznacza, że nasza sytuacja staje się przez to lepsza. Nadal mamy w kraju głodne dzieci i bezdomnych. Zapewne tak samo, jak najlepiej rozwinięta na świecie Norwegia. Jak zauważyła Izabela Wilczyńska podczas dyskusji „Czy rozwój się skończył?” (Warszawa 16 grudnia 2010), różnica między krajami rozwiniętymi i rozwijającymi się polega na tym, że w krajach o wysokim stopniu rozwoju istnieją instytucje i organizacje, do których można się zwrócić o wsparcie. W krajach najbiedniejszych często jedyną nadzieją jest pomoc z zewnątrz.