fbpx
fot. Wiki Commons
Adam Zagajewski kwiecień 2011

Lekka przesada

We Lwowie zabawny moment: pierwszego dnia wieczorem, przy kolacji, nagle oskarżyłem moich współtowarzyszy podróży, że nic nie rozumieją z tego miasta, że traktują je tak, jakby byli w dowolnym miejscu Europy, w Liverpoolu albo w Bochum, że nic nie czują, omiatają obiektywnymi spojrzeniami ulice i place tak, jakby byli tylko aparatami fotograficznymi, a przecież to jest miasto niezwykłe, tu są rzeczy wspaniałe, chociaż ukryte…

Artykuł z numeru

Zmierzch religii smoleńskiej?

Lwów

Są wciąż do pewnego stopnia schowane pod powłoką sowieckiego kurzu, który jeszcze na nich spoczywa, zgoda, ale trzeba pewnego wysiłku wyobraźni, żeby się do nich przedostać, to nie jest łatwa Florencja z jej oczywistą, absolutną, potwierdzoną przez sto przewodników urodą, to nie Rzym, którego piękno zobaczy każdy idiota, nie, tutaj jest zupełnie inaczej, miasto kryje się pod warstwą wulgarności – tym bardziej zasługuje ono na eksplorację, tym bardziej ludzie wrażliwi powinni wziąć się do pracy, a nie tylko biernie oczekiwać cudu… Tutaj, w tym pokaleczonym mieście, trzeba posłużyć się nie tylko wzrokiem i słuchem, ale i wyobraźnią. Wyobraźnia co prawda, jak mówił Marcel Proust, odnosi się do miejsc nieobecnych, odległych, nie można wyobrażać sobie ulicy, na której właśnie przebywamy, pokoju, w którym się znajdujemy, osoby, z którą rozmawiamy, ale przecież Proust żył w epoce klasycznej, przed katastrofą, nie mógł wiedzieć, że będą kiedyś miasta na wpół istniejące, na wpół porzucone, przykryte plandeką brzydoty, miasta stracone i półodzyskane, nie mógł przewidzieć, że w nich wyobraźnia staje się – musi się stać – jeszcze jednym zmysłem, pół wyobraźnią i pół aparatem zmysłowym, jako że te zwykłe, medycznie i empirycznie potwierdzone zmysły tu nie wystarczają, muszą zostać wspomożone okiem na wpół przymkniętym, intuicją… Nie mógł przewidzieć naszej wyprawy do Lwowa, do miasta, które do nikogo nie należy, ani do tych, co z niego wyjechali, ani do tych, co tu mieszkają na stałe i dlatego wymaga nowej odmiany wyobraźni. Mówiłem oczywiście krócej, wtedy nie umiałbym aż tak rozwinąć mojego argumentu, byłem o wiele bardziej lakoniczny i emocjonalny, zapewne też niezgrabny, to dopiero teraz, kiedy jestem sam w moim pokoju, słucham muzyki i kiedy mogę spisać to, co naprawdę miałem do powiedzenia, to teraz dopiero, pokonując mój wieczny esprit d’escalier, poprawiam niedoskonałą rzeczywistość tamtego wieczoru, kiedy siedzieliśmy w piwnicy pewnej restauracji przy ulicy Akademickiej (to nazwa przedwojenna) we Lwowie. W końcu przecież po to piszę, żeby korygować moje niezgrabności, moje lakoniczności, żeby z pomruków i równoważników zdań wyprowadzać zdania dłuższe, lepiej umotywowane.

Spojrzeli na mnie, nie rozumiejąc mojego wybuchu, ale po chwili chyba doszli do wniosku, że mają do czynienia z kimś trochę nienormalnym, z kimś, kto odbywa podróż do miejsca dlań niezwykłego, zrozumieli to, a następnego dnia – wydawało mi się – odczuli coś z majestatu tego miasta, coś z jego promieniowania…

 

Życie po śmierci

Nie wiem, jak możemy żyć po śmierci naszych drogich przyjaciół! A jednak dajemy sobie z tym radę. Jakaś część naszej substancji musi być zrobiona z obojętności, z szarego, obojętnego metalu, skoro potrafimy żyć jako tako, całkiem nawet znośnie, po odejściu naszych przyjaciół, naszych bliskich, najbliższych. Śmiejemy się, chodzimy do dobrych restauracji, czytamy nowe książki, których oni już nie poznają. Pierwszy moment żałoby, zaraz po otrzymaniu wiadomości o zgonie bliskiej nam osoby, jest czymś straszliwym. To nawet nie jest jeszcze żałoba, to ból i bunt w stanie czystym, a słowo „żałoba” już zawiera w sobie pierwiastek rezygnacji, paktowania z tym, co się stało. Lecz w pierwszym momencie nie ma jeszcze słów, nie ma zgody, nie ma rezygnacji. Jest tak, jakby otworzyła się dziura w istnieniu. To jest trzęsienie ziemi otwierające przepaść. Moment płaczu i wściekłości, kiedy Logos jest bezradny. Logos dyskretnie odsuwa się na bok. Potem ta szczelina powoli, stopniowo zamyka się i zaczyna się długotrwały proces żałoby, zaczynamy ostrożnie chodzić po kładce nad rozpadliną; z czasem blizna zmienia kolor i prawie upodabnia się do zdrowej skóry. Są jednak śmierci, z którymi nie można się pogodzić. Nigdy nie pogodziłem się i nigdy się nie pogodzę ze śmiercią mojego siostrzeńca, Marka. Miał tylko dziesięć lat, jeszcze nawet nie wiedział, kim był. I my nie wiedzieliśmy, kim zostanie, na kogo wyrośnie. Był uroczym, ładnym chłopcem. W Polsce lubimy eufemizmy i, mówiąc o umarłych, wciąż powtarzamy: teraz spotkają się na tamtym świecie z rodziną. Albo: na pewno zobaczymy ich na tamtym świecie. Albo: i teraz on patrzy na nas z tamtego świata. Tak jakby „tamten świat” był czymś w rodzaju zarośniętego trawą podwórka, które możemy obserwować z okna w naszej kuchni, kątem oka sprawdzając, jak bawią się dzieci i pies, czy nic im nie zagraża. Traktujemy umarłych jak dzieci. Katolicyzm zanadto oswojony prowadzi do takiej niefrasobliwości, do niewrażliwości na rzeczy niepojęte, przekraczające wyobraźnię. Często myślę o Josifie Brodskim, jednym z najbardziej niezwykłych ludzi, jakich spotkałem – o jego różnych obliczach, o tym, jak umiał być, niekiedy, błyskotliwym, aroganckim intelektualistą, do którego ci, co go nie znali, bali się podejść, ale i o jego czułych momentach, kiedy był najdelikatniejszym z przyjaciół. Wspominam nasze rozmowy, w których pozycje były tak rozdzielone, że on wygłaszał wielkie monologi, proponował szalone metafizyczne teorie, a mnie przypadała rola sceptyka, próbującego znaleźć niespójności, niekonsekwencje w jego argumentacji. Monologi Josifa związane były często z esejami, nad którymi właśnie pracował i wygłaszając swoje teorie, odbywał jakby próbę generalną eseju. Wielokrotnie wracał temat religii. Chętnie mówił o takiej religii, która by oderwała się od wielkich religii naturalnych i dzięki temu miała więcej nieskończoności. Bo przekazane nam w rodzinnej czy społecznej tradycji religie miały, według niego, za mało nieskończoności, zawierały kompromis z materiałem historycznym, w który były opakowane. A ja protestowałem i mówiłem, że religii nie można skonstruować tak jak doktor Zamenhof zbudował esperanto, i że on, Josif, właśnie tego rodzaju esperanto proponuje, natomiast chodzi raczej o to, żeby się skupić na nieskończoności już zawartej w istniejących religiach i w razie czego postępować z nią jak z żarem ogniska, dmuchając, rozniecając jeszcze większy ogień. Miałem wrażenie, że lubił te konwersacje, lubił nawet mój sceptycyzm, tego właśnie potrzebował, oporu, przekory. Kiedyś zadzwoniłem do niego z Houston, zaraz po przyjeździe z Europy, w momencie, gdy po oderwaniu się od rodziny, od M., odczuwałem pewną melancholię z powodu zmiany miejsca i spodziewałem się ciepłej, przyjacielskiej rozmowy, pocieszenia w niegroźnym zresztą smutku, ale nic z tego, Josif natychmiast zażądał, żebym powiedział mu, co sądzę o Horacym. Domyśliłem się, że pracuje nad szkicem o tym poecie. I rzeczywiście, tak było. Musiał mnie pocieszyć Horacy.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się