Kiedy – już dawno temu – pierwszy raz włóczyłem się po Tajlandii, nie mając jeszcze pojęcia, że będę tam kiedyś ambasadorem, udawało mi się nieraz zagnieżdżać w domach tych uśmiechniętych i gościnnych ludzi. Bardzo to pouczające, a nieraz i szokujące doświadczenie. Jedną z pierwszych niezrozumiałych dla mnie obserwacji była obecność przy każdej budowli – obojętnie, czy to przy miejskim biurowcu, hotelu, wiejskiej chacie czy nawet garażu – małego pomalowanego na złocisto domku na smukłej nóżce przypominającego ptasi karmnik. Co rano składa się tam banany lub inne owoce, świeże kwiaty i pali kadzidło; potem rzeczywiście ptactwo, a nieraz i węże mają tam ucztę. Innym wymagającym dociekań zjawiskiem było oznaczenie niektórych drzew – zwłaszcza na świątynnych dziedzińcach – złocistymi przepaskami przypominającymi owiązane wokół pnia szale. Albo wchodzenie do mieszkania – niezależnie od tego, czy do wiejskiej izby czy apartamentu w wielkomiejskim wieżowcu – przez najmniejszy chociażby stopień. Po co, kiedy wygodniej umieścić wszystko na jednym poziomie? A już w konfuzję wprawiają tamtejsze świątynie. Rozumiem, że prorok Budda ma być korpulentny, nawet jowialny, ale trochę bezpłciowy, zatopiony w swej medytacji i przez to mentalnie odseparowany od bulgoczącego tropikalnym życiem świata. Ale skąd bezmiar innych dziwacznych posągów: jakieś kompilacje ludzi i słoni, wielogłowe węże, a nawet mistyczne fallusy w ruinach prastarych khmerskich świątyń buddyjskich, jakie dotrwały do naszych czasów na rozległej, suchej równinie Issan? Przecież to wielka religia monoteistyczna, która zabrania nawet mówić o Bogu, przedstawiać go i nazywać, kontentując się jedynie wyobrażeniem jego oświeconego, lecz ludzkiego proroka medytacji. Skąd ten pstrokaty synkretyzm zanieczyszczający wzniosłą mistykę Najwyższego?
ADRES DEMONA
Pewnego razu wokół tajskiego domostwa, w którym przez kilka dni mieszkałem, od rana trwała krzątanina. Zabałaganione podwórko przykładnie wysprzątano, rodzina przybrała się w bardziej reprezentacyjne szmatki, a zarówno wejście do domu, jak i ów złocisty „karmnik” przyozdobiono girlandami białych kwiatów. Nawet sąsiedzi – też odświętni – pojawili się w obejściu, adorując gospodarza jako wyraźnie najważniejszą osobę mającej nadejść uroczystości. Tylko o co chodzi? – myślałem. Przecież to nie jego urodziny, a o obchodzeniu imienin nikt w tych stronach nie słyszał. W końcu pojawiło się dwóch mnichów z pobliskiego klasztoru w swoich żółto-złocistych, szatach; powitano ich buddyjskim zwyczajem pokłonami i składaniem dłoni. Jednakże – zamiast, jak przewidywałem, zająć się gospodarzem – ustawili się wokół udekorowanego „karmnika”, wyciągnęli swoje księgi i nieco się przy tym kiwając, recytowali monotonne modlitwy. Pochodzili potem trochę po podwórzu, czynili swoje tajemne znaki, aż wreszcie po pobraniu należnego honorarium i obfitym poczęstunku opuścili dom. Dopiero wtedy dowiedziałem się, o co szło, i jednocześnie zostałem wprowadzony w skomplikowany świat duchów, duszków i demonów zasiedlających tajską odmianę buddyzmu.