„Trzeba umieć zachowywać zasady i zmieniać poglądy”
Jerzy Giedroyc
Starałam się kiedyś wytłumaczyć mojemu niewierzącemu koledze, czym jest Kościół otwarty. Powiedziałam mu, że credo katolika otwartego można streścić w pięciu punktach: 1. Tylko człowiek wolny może odpowiedzieć na wezwanie Boga; 2. Nie jestem jedynym posiadaczem prawdy, dlatego warto wchodzić w dialog z innymi; 3. Wątpienie jest konstytutywną cechą człowieka, również wierzącego; 4. Zakładam autonomię państwa i Kościoła oraz autonomię sumienia; 5. Każdy z nas ponosi odpowiedzialność za rozwój społeczny i stan naszej wspólnoty. Odpowiedział że zgadza się z tymi postulatami w stu procentach, ale dodał: „Czym w takim razie katolicyzm otwarty różni się od buddyzmu?”.
Odpowiedź z pozoru jest prosta. Peter Seewald w książce Sól ziemi zapytał kardynała Ratzingera: „Ile jest dróg, które prowadzą do Boga?”. Kardynał, nie zastanawiając się długo, rzekł: „Tyle, ilu jest ludzi”. Greckie słowo kαθολικος znaczy bowiem „powszechny”, czyli „obejmujący”. Kościół jest otwarty dlatego, że Chrystus „obejmuje”, wyciąga rękę do różnych ludzi, nie tylko tych ochrzczonych i sumiennie wypełniających dziesięć przykazań. To instytucje ograniczają i zamykają się na człowieka, Bóg nigdy.
Jednak na przekór tym intuicjom w przypadku polskich debat o Kościele otwartym można być pewnym jednego – prędzej czy później padnie stwierdzenie: „Kościół otwarty, ale na co? Na tolerowanie aborcji, na in vitro, na wolne związki, na legalizację małżeństw homoseksualnych?”. Mogłabym na to odpowiedzieć równie demagogicznymi pytaniami, na przykład dotyczącymi integralności moralnej naszych integrystycznych katolików – ale nie o to przecież chodzi. Chodzi o to, że nawet takie kwestie jak ochrona życia domagają się przede wszystkim debaty i argumentacji, a nie potępień, jeśli naprawdę chcemy chronić życie, a nie popisywać się pryncypializmem i nieprzejednaniem.
Zdaję sobie jednak sprawę, że określenie „Kościół otwarty” jest kłopotliwe również dla tych, którzy czują się spadkobiercami tej idei; choć z zupełnie innych powodów niż dla wspomnianych wyżej przeciwników otwartości. Przede wszystkim, mówiąc dzisiaj o Kościele otwartym, trzeba być świadomym tego, że – do pewnego stopnia – jest to pojęcie historyczne.
Określenie to zrodziło się w środowisku osób popierających przemiany zainicjowane przez II Sobór Watykański. Jednym z ważniejszych polskich manifestów odnowy soborowej była książka Juliusza Eski, zatytułowana właśnie Kościół otwarty. Choć została ona opublikowana prawie pięćdziesiąt lat temu, w 1963 roku, a więc jeszcze w czasie trwania soboru, niestety niewiele straciła na aktualności. Jej główne tezy: polemika z integrystami i progresistami, paradygmatem Polaka katolika czy postawą absolutyzującą własne poglądy i potępiającą a priori poglądy odmienne, w większości powracają również i dziś w tekstach śmielej myślących katolików jako wciąż niezrealizowane postulaty.