Doskonale rozumiem, że Skwarnicki czuje się przez Graczyka niesłusznie pomówiony o współpracę z SB. Ma on prawo do obrony dobrego imienia, niemniej nie wolno mu zaprzeczać faktom. A fakty są takie, że wielokrotnie spotykał się z funkcjonariuszami SB poza biurem paszportowym, najprawdopodobniej w kawiarni lub restauracji, i rozmawiał z nimi bynajmniej nie zdawkowo (przyznaje to nawet w swoim tekście, kiedy pisze o rezygnacji Bohdana Cywińskiego: „z kompilacji dwóch rozmów − ze mną i…”; „oficer sporządzający łączny raport z rozmów ze mną i…”. Dlaczego Skwarnicki, spotykając się wyłącznie, jak twierdzi, w „sprawach paszportowych”, mówił o Cywińskim?!), a oni to, o czym opowiadał, uznawali za informacje cenne. Z punktu widzenia Służby Bezpieczeństwa to była zatem „współpraca”, choć osoby w ten sposób „współpracujące” mogły te kontakty traktować inaczej (na przykład jako „rozmowy polityczne”).
Graczyk widzi, oczywiście, różnicę między różnymi rodzajami współpracy z SB. Współpraca osób opisanych w książce jako „przypadki osobne” miała według niego „zasadniczo inny charakter niż tajna współpraca delatorów (…). W książce podkreślam to do znudzenia, że to jest inna kategoria. Niemniej termin »współpraca z SB« wydaje mi się na miejscu. Nie ma lepszego słowa na opisanie tej rzeczywistości”.
Problem w tym, że słowo „współpraca” ma charakter nie tylko opisujący, zaś czytelnik (zwłaszcza ten, który poznaje książkę Graczyka wyłącznie na podstawie jej medialnych omówień) nie ma głowy do takich subtelnych rozróżnień. Z tego powodu wolałbym, żeby autor spróbował jednak znaleźć dla „przypadków osobnych” jakieś inne określenie. Ba, ale jakie?!
Ciekawa jest linia obrony, jaką wybrał dla siebie Skwarnicki. Nie próbuje on pokazać rozmów z SB jako elementu koniecznej, jego zdaniem, strategii środowiska „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” („ceny przetrwania” właśnie), ale generalnie podważa sens pracy historyków związanych z IPN-em (pyta na przykład, „jak można dążyć do prawdy na podstawie materiałów SB, które nie gwarantują prawdziwości i powstawały w oparciu o donosy ludzi przestraszonych, którzy brali za to pieniądze”) i dyskredytuje Graczyka. Bo: nie jest on zawodowym historykiem, druzgocącą opinię o jego książce (i autorze) wydały liczne autorytety (profesorowie Friszke, Paczkowski, Król i Romanowski), sam Graczyk zaś jest „antyklerykałem”, który pisał „swą książkę ze złą wolą i jakąś niechęcią (o ile nie nienawiścią) do szeregu redaktorów »Tygodnika Powszechnego« starszej generacji”. Co więcej, są w tej publikacji „zmyślenia, wyraźnie ujawniające nie tylko chęć obalenia pomnika, ale jeszcze bicia w niego młotem pomówień”.
No cóż. Roman Graczyk rzeczywiście nie ukończył studiów historycznych, ale takich studiów nie ma również Władysław Bartoszewski (który studiował polonistykę, a nie historię – informację tę podaję za Wikipedią). I co z tego wynika? – pytam. Przecież Graczyk od kilku lat pracuje w IPN, a w badaniu i interpretacji „teczek” wspierają go zawodowi historycy. Taka praktyka bywa czasem bardziej owocna niż wyższe studia.