fbpx
z Johnem Grayem rozmawia Henryk Woźniakowski lipiec-sierpień 2011

Przykro mi, ale polityka nie uznaje miłości

Jednym z największych mitów współczesności jest przekonanie, że da się w polityce stopniowo zmniejszać zakres zła i niesprawiedliwości.

Artykuł z numeru

Ciało, duch, rynek

 

W jednej z ostatnich swoich książek (Czarnej mszy) pisze Pan, że religie są przede wszystkim źródłem politycznych konfliktów. Dlaczego tak się dzieje?

Religia jest spoiwem ludzkich wspólnot, a to może prowadzić do politycznych konfliktów. Ludzie z natury nie funkcjonują jako wyizolowane jednostki. Oczywiście, może się tak stać w niektórych systemach totalitarnych, jednak naturalnie ludzie dążą do tego, by żyć w grupach nadających życiu sens poprzez wspólne historie, narracje i znaczenia. Te różniące się od siebie historie tworzące tożsamość mogą być właśnie źródłem konfliktów, o których piszę. Odróżnia to ludzi od zwierząt – ludzie zabijają i są gotowi umrzeć tylko po to, by ocalić znaczenie, jakie dana grupa nadała ich życiu.

Nie można sobie jednak wyobrazić, że znaczna część ludzkiej populacji weźmie sobie do serca przesłanie niektórych religii, np. przesłanie miłości, i to właśnie miłość stanie się podstawą życia publicznego i polityki?

Orędzie miłości może oczywiście zostać przeniesione na życie osobiste ludzi, ale na pewno nigdy nie wejdzie do polityki, ponieważ polityka jest na to zbyt brutalna. Myśl, że religia jako orędzie miłości mogłaby zacząć funkcjonować w świecie politycznym, to iluzja. W Czarnej mszy [to ostatnia wydana po polsku praca Johna Graya – przyp. red.] odnoszę się między innymi do myśli Spinozy, który mówił, że religia nigdy nie może zagrażać wolności, a jeżeli tak się dzieje, to musi zostać podporządkowana wolności. Może powtórzę jeszcze raz, orędzie miłości głoszone przez religię może przez kogoś zostać odczytane w jego osobistym życiu, ale nigdy nie uda się go przenieść na pole polityki.

Błędem jest myślenie, że tak jak w nauce, w której możemy mówić o stopniowym przyroście wiedzy, podobnie i w etyce oraz polityce da się stopniowo zmniejszać zakres zła i niesprawiedliwości, a ostatecznie doprowadzić do tego, że światło zapanuje nad ciemnością. To moim zdaniem jeden z największych mitów współczesności.

Powiem więcej, przekonanie, że można postawić znak równości między tym, jak rozwija się etyka i polityka a tym, jak rozwija się nauka i wiedza, kryje wiarę, że analogicznie do nauki osiągnięcia etyki na pewnym poziomie nie zostaną już utracone. Moim zdaniem – i nie jestem w tym odosobniony, gdyż ten sam pogląd można znaleźć u świętego Augustyna, w biblijnym judaizmie czy antycznym dramacie greckim – jest wręcz przeciwnie. Niezależnie od tego, jaki osiągniemy poziom rozwoju, nasze etyczne dokonania nie są nam gwarantowane.

Nie da się jednak ukryć, że chociaż postęp nie jest linią ciągłą, załamuje się co chwilę na naszych oczach, to jednak w ciągu ostatnich kilku setek lat dokonał się znaczący rozwój cywilizacyjny, przynajmniej w krajach kręgu zachodniego. Czy te millenarystyczne i utopijne paroksyzmy, o których Pan pisze w swojej książce, nie są odwrotną stroną medalu, którego awersem jest właśnie rozwój nauki, państwo prawa, prawa człowieka – wszystkie te pozytywne rzeczy, które uzyskaliśmy? Czy to nie jest nieunikniony koszt rozwoju, jakiego doznał Zachód i reszta świata?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się