Księdza Piotra Natanka bardzo łatwo jest ustawić w roli chłopca do bicia. Wystarczy zacytować fragment jego kazania albo jeszcze lepiej ściągnąć go sobie z Internetu na komórkę – i zabawa gotowa. Wiadomo: oszołom. Albo poważniej: przypadek dla psychiatry.
I pewnie coś w tym jest, a profesjonalny psychiatra mógłby tu rzeczywiście pomóc. Sprawa ks. Natanka wydaje mi się jednak na tyle ważna, że zasługuje na coś więcej aniżeli tylko prezentowane ostatnio w mediach i na tzw. salonach szyderstwo, uśmiech politowania czy wzruszenie ramion. Odsłania ona, moim zdaniem, kilka zasadniczych problemów, z jakimi boryka się dziś Kościół w Polsce. Natanek jest jak papierek lakmusowy: dzięki niemu rzeczy zakryte stają się jawne.
Problem pierwszy nazwałbym niedostatkiem myślenia religijnego. Nasz Kościół w swej pracy duszpasterskiej stawia na pobożność, nie zawracając sobie – i wiernym – zbytnio głowy trudnymi kwestiami teologicznymi, a nawet uznając je chyba za lekko podejrzane. W takiej zaś atmosferze, w której ważniejsze od myślenia są na przykład prywatne − siłą rzeczy subiektywne − objawienia i wizje, mogą pojawiać się zjawiska podobne do ruchu ks. Natanka (sto lat temu na podobnej zasadzie narodził się mariawityzm, zwłaszcza w jego wersji felicjanowskiej. Chciałoby się rzec: jaka kultura myślenia teologicznego, taka herezja). Nie przypadkiem wspominam tu o objawieniach prywatnych, bo, jak słyszę, jest w otoczeniu księdza Piotra wizjonerka, która ma – a przynajmniej twierdzi, że ma – bezpośredni kontakt z Jezusem. Po cóż zatem Natankowi teologia, skoro może słuchać głosu samego Boga? Odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta, ale żeby jej udzielić, trzeba używać rozumu, a nie tylko ulegać emocjom. Po pierwsze: objawienie prywatne musi zostać wszechstronnie zbadane (także przez specjalistów od psychiatrii) i pod każdym względem zweryfikowane, po drugie zaś: konieczna jest jego interpretacja. Nawiasem mówiąc, widzę jakiś paradoks w tym, że choć odeszliśmy od fundamentalistycznej (dosłownej) lektury słowa Bożego zapisanego w Biblii, to wciąż nie potrafimy używać zasad hermeneutyki w odniesieniu do słów Jezusa przekazanych nam przez św. Faustynę czy na przykład Rozalię Celakównę. Najwyższy czas się tym zająć, jednak może nie tylko w czasopismach naukowych, ale w seminariach, a jeszcze bardziej na katechezie.
Bez dobrej teologii – to znaczy sztuki stawiania istotnych pytań i poszukiwania odpowiedzi, a nie tylko pamięciowego opanowania dogmatyki – nie da się zrozumieć II Soboru Watykańskiego ani pontyfikatów kilku ostatnich papieży (w tym międzyreligijnego spotkania w Asyżu). Oraz – to rzecz dla Kościoła absolutnie kluczowa – roli Tradycji, pojmowanej nie jako niezmienny („martwy”) depozyt, ale płynący („żywy”) strumień. Bo – jak za Vaticanum Secundum pisał Jan Paweł II w liście apostolskim Ecclesia Dei, będącym odpowiedzią na nieposłuszeństwo abpa Lefebvre’a – Tradycja „wywodząc się od Apostołów, czyni w Kościele postępy pod opieką Ducha Świętego”. Obawiam się, że ks. Natanek i jego zwolennicy – także ci ukryci, którzy nigdy nie posuną się do otwartego wypowiedzenia swemu biskupowi posłuszeństwa, myślą jednak podobnie jak „prorok” z Grzechyni – tego nie pojmują (choć sam Natanek, o paradoksie!, jest profesorem historii Kościoła). I tak, patrząc na Kościół współczesny, zakładają „ciemne okulary” i zaczynają dostrzegać w nim zdradę, zerwanie ciągłości i zgniły kompromis z „duchem tego świata”. I stają się ślepi na działanie Ducha Świętego, który – także tu i teraz, a nie tylko w przeszłości – stopniowo prowadzi wierzących ku „całej prawdzie” (por. J 16, 13).