My oczywiście wiemy o sobie więcej niż inni, wiem też, że jesteśmy rozmaici, a nie jednakowi, no i w ogóle skomplikowani. Pięknie, ale czy przypadkiem nie za wiele już tego narodowego egocentryzmu? Ile to już było tych dyskusji o polskim charakterze narodowym, o polskiej inteligencji, o polskim romantyzmie! Może byśmy raz kiedy porozmawiali dla odmiany o tym, co się też nam kojarzy z pojęciem irlandzkości, greckości, czeskości?
Nie, nie żartuję. I zaryzykuję własne stereotypowe uogólnienie. Otóż sądzę, że nasza literatura, świadomość społeczna, nauczanie historii są – jak na średniej wielkości naród o raczej skromnym dorobku cywilizacyjnym – ponad miarę narcystyczne. Bardzo niewielu Polaków interesuje się historią i kultura innych narodów, z wyjątkiem tych kilku, które (jak Francja, Anglia, Ameryka) miały dla nas i mają znaczenie wzorcotwórcze. Reszta jest nieważna: niechaj kto chce sprawdzi na próbie reprezentacyjnej, ile historycznych nazwisk węgierskich albo hiszpańskich potrafi wymienić Polak z maturą lub dyplomem uniwersyteckim.
Druga strona tego samego zjawiska jest to, że do własnych narodowych losów nie umiemy się odnieść z poczuciem proporcji i z dystansem porównawczym. Co nas obchodzą jacyś Irlandczycy, Grecy, Serbowie, Bułgarzy, Litwini, żeby już nie wyjść poza Europę! My przecież jesteśmy najbardziej szlachetnym i najbardziej nieszczęśliwym narodem na świecie, jedynym, który prawdziwie kocha wolność i umie się dla niej poświęcić. We wszystkich kościołach rozlega się wielkie narodowe łkanie, obnażanie ran.
Wiem: jest to psychologiczny skutek dwuwiekowego pasam klęsk, upokorzeń, zdławionych nadziei, poczucia marginesowości. Ale tego się nie rozładuje pielęgnowaniem narodowych kompleksów i ciągłym błaganiem, żeby świat raczył nas docenić. Teraz papież ma nam to załatwić. „Papież-Polak, Papież-Polak” – ze wszystkich szpalt, z głośników, z ust Jaruzelskiego i Glempa. No już przecież wiadomo, że Polak, cały świat wie. A ileż by to było u nas irytacji, ile podrwiwać z nacjonalistycznej ciasnoty, gdybyśmy tak musieli (a przecież mogło się to i jeszcze kiedyś może wydarzyć) stale słyszeć: Papież-Austriak, Papież-Francuz, Papież-Hiszpan…
Wszelkie miary śmieszności przekroczyło nazwanie budowanego szpitala „Centrum Zdrowia Matki-Polki”. Pomijam już samo napuszone „Centrum Zdrowia”, które jest kalką z angielskiego. Ale tytuł Mickiewiczowskiego wiersza, jednego z najbardziej wstrząsających, jakie zna poezja polska, zamieniony w tytuł kliniki ginekologicznej! Czy ktoś może sobie wyobrazić „Centrum Zdrowia Matki-Holenderki”?, „Centrum Zdrowia Matki-Jugosławianki”? Dopiero by sobie użyli nasi satyrycy.
O sobie wzajemnie, o cnotach naszych rodaków nie mamy na ogół zbyt wysokiego mniemania. Poziom agresywności i pogardy w codziennych naszych stosunkach jest raczej zatrważająco wysoki. Z reputacją na świecie różnie zaś bywa. Prawda, pamiętamy wezbranie powszechnej prawie dla Polski sympatii. Dziś niestety częściej się dostrzega naszych rodaków handlujących na targowiskach Europy i Azji albo proszących o zasiłek lub byle jaką robotę bandosów i uciekinierów z ukochanego a wymizerowanego kraju. O tym, owszem, mówi się i pisze: czasem wyrozumiale, często ze smutkiem i wstydem. Ale nich się kto u nas ośmieli przypomnieć, że i w przyszłości naszego narodu nie brakowało ludzkiej małości, zaparcia się ideałów, obojętności na cudzy los – zaraz znajdzie się jakiś adwokat wołający gromko, że oto szkaluje się naród! I już się sypią protesty osobiście dotkniętych rodaków. Jak gdyby ojczyzna to było Towarzystwo Wzajemnych Ubezpieczeń Moralnych, w którym lada kupczyk może zaasekurować swój honor dzięki wkładom nie swojej zasługi. (…)