Włodzimierz Bolecki, analizując twórczość Berenta, zwracał uwagę, że na historię składają się dwa całkowicie odmienne elementy: bios oraz logos. Ten pierwszy to – świadomie używam pleonazmu dla podkreślenia swoistości tego składnika – „żywe życie”, historia osobista jednostki, niepowtarzalna i ulotna, nieraz niezgodna z przyjętymi później interpretacjami, z doktryną, ze stereotypem, do którego biografia bywa sprowadzana. Ten drugi to z kolei ślad biosu: w postaci tekstów pozostawionych przez jednostkę, w których na rozmaite sposoby stara się ona zrozumieć swoją drogę, co znaczy niekiedy, że wpisuje ją w pewne ogólne przekonania, ale też interpretacje i wmówienia, przyjęte przez społeczeństwo, jeśli jednostka pozostała w pamięci bliźnich.
W przypadku pisarza ten podział jest jeszcze bardziej wyrazisty, a jak się za chwilę okaże: dramatyczny. Po jednej stronie – prywatna historia człowieka, któremu przydarzyło się odkryć w sobie talent czernienia papieru; po drugiej – jego utwory, opinie na ich temat, społeczny wizerunek autora. Konflikt polega na tym, że dziś wydajemy się bardziej zaciekawieni „faktem” niż „fikcją”: bądź dlatego że mistrzowie podejrzeń nauczyli nas nieufności do tego, co deklarowane i zewnętrzne, bądź dlatego że współczesne media wzmocniły w nas naturę plotkarzy. Przy tym z biosem utożsamiamy „fakt” , z logosem – „fikcję”. Być może właśnie przeczuwając to, Wacław Berent zniszczył przed śmiercią wszystkie swoje notatki, rękopisy utworów i dokumenty biograficzne. Śladem artysty miało być jedynie dzieło ukończone – nad nim panował i to chciał ludziom pozostawić – natomiast przeznaczeniem prywatności miało być rozproszenie w niepamięci, nieweryfikowalności.
Jednak sytuacja pisarza dzisiaj, ponad pół wieku później, jest znacznie trudniejsza. Berent umierał w czasie okupacji, prawie zapomniany – natomiast w czasie pokoju pojawia się natychmiast zapotrzebowanie na te właśnie informacje, których za życia artysta, o ile nie zdecydował się na karierę celebryty, skutecznie strzegł. Nietrudno dotrzeć do jego znajomych, przyjaciół, ale też, czemu nie, wrogów. Jeśli nie pozostawił rodziny, da się przejrzeć jego szuflady, piwnice i pawlacze. Wychodzą na jaw jego listy, intymny dziennik, tudzież karta zdrowia, której nie chroni już przysięga Hipokratesa. Przetrząsamy zawartość jego bieliźniarki, kosmetyczki, szafki z lekarstwami. W stosownej instytucji sprawdzamy, czy aby na pewno był tak przyzwoity, jak się wydawał, bo może jednak omsknął się raz czy drugi z moralnego gruntu i przyjmował wizyty esbeka? Lub nieświadomy, że znajduje się w jego towarzystwie, powiedział coś nieżyczliwego o opozycji w PRL, a ów to zapisał? Należy nam się – sądzimy – wiedza o tym wszystkim; a gdy ktoś zaprotestuje przeciwko tej praktyce, wskaże mu się zwyczaje Zachodu i stwierdzi, że zdradza się z prowincjonalnością kraju, który nie dość jeszcze tę kulturę naśladuje. Zasadą życia artysty ma być przejrzystość. Publikujesz, a nie podoba ci się ta zasada? Nie ma przymusu publikowania; zresztą zawsze możesz mieć nadzieję, że nie zdobędziesz wystarczającej sławy, by pięć minut po zgonie zajął się tobą jakiś samozwańczy detektyw.