Jak trafiła Pani na Zanzibar?
Moja przyjaciółka, która zbudowała tam sobie dom, jest wybitnym instruktorem nurkowania. Powiedziała mi, że nawet słaby pływak może go spróbować. Ale bogactwa świata podwodnego mnie przerastały, kilka zanurzeń wystarczyło. Zaczęłam zwiedzać miasto. Lecąc na Zanzibar, wiedziałam o plażach, rafach koralowych, plantacjach goździków i niewiele więcej. Okazało się, że to miejsce ma niezwykle dramatyczną historię. Oglądałam stare pałace, ruiny, ślady cywilizacji arabskiej, angielskiej, nowe gmachy porewolucyjne. W dodatku pewne realia życia bardzo przypominały mi PRL. Skończyłam pisać Wyspę klucz, szukałam tematu i pomyślałam, że może przez te dziwne sploty historii Zanzibar jest tematem dla mnie.
Taką afrykańską „wyspą klucz”?
Rzeczywiście była kluczem czy raczej wrotami do lądu afrykańskiego. Stamtąd wyruszali wielcy podróżnicy: David Livingstone, Henry Morton Stanley, Richard Francis Burton i inni. Dziś jest kluczem do zrozumienia epoki historycznej związanej z niewolnictwem i walką z nim, którą podjęła Wielka Brytania z powodów gospodarczych i politycznych, chociaż nie można wykluczać i humanitarnych. Także do zrozumienia rewolucji 1964 r. i wydarzeń porewolucyjnych: najpierw swoistej odmiany komunizmu, a potem powolnej demokratyzacji z korupcją i uwłaszczaniem władzy postkomunistycznej.
Wyspa – to było dla mnie bardzo ponętne. Zawsze na pograniczu dzieją się ciekawe, intensywne zjawiska. Jak na Śląsku. A wyspa z natury jest pograniczem.
Przyznawała Pani, że w czasie pracy nad poprzednimi książkami niektórych bohaterów darzyła szczególną sympatią. Czyja historia zrobiła na Pani największe wrażenie spośród „wędrowców świata”, ludzi, którzy przybyli na Zanzibar „z różnych bajek”,?
Zupełnie zdumiewającym dla mnie bohaterem był Livingstone. Dziś o nim i Stanleyu wiemy niewiele: że Livingstone wyruszył na wyprawę i zaginął, a Stanley wyruszył na wyprawę i go odnalazł. Znamy słynne zdanie tego drugiego: „Pan Livingstone, jak sądzę?”. Nie wiedziałam na przykład, co się działo z Livingstone’em od jego śmierci w afrykańskiej wiosce do pogrzebu. Historia niesienia jego zwłok przez wiernych tragarzy przez 1500 km buszu do brzegu, gdzie czekał angielski statek, była dla mnie zdumiewająca. Ale też dała pogląd na to, kim był Livingstone jako przeciwnik niewolnictwa; on sam przed laty tych ludzi uwolnił.
Miał też cechy charakteru, które trudno lubić. Kochający, ale bezlitosny mąż i ojciec rodziny, bo misja afrykańska była dla niego ważniejsza nad wszystko. Był lekkomyślny: wyprawy organizował z całkowitym nieposzanowaniem zdrowia i życia swojego i współtowarzyszy podróży. Więc – obok nienawiści do niewolnictwa – jest w tym i szaleństwo. Nie mogłam się od tej historii oderwać, dlatego Livingstone zajmuje w książce nieproporcjonalnie dużo miejsca. Ale ten wątek wraca w następnych etapach dziejów Zanzibaru, bo przecież rewolucja z 1964 r. jest zemstą na Arabach, którzy dawniej handlowali niewolnikami i aż do rewolucji stanowili ekonomiczną elitę wyspy.