Marta Duch-Dyngosz: Czy dziś częściej niż kiedyś odwołujemy się do emocji w debacie publicznej, czy emocjonalność jest po prostu zaniedbanym do tej pory przedmiotem badań?
Prof. Piotr Sztompka: Chodzi o badania, czy o życie? Bo to są dwie różne płaszczyzny. Jeśli chodzi o życie społeczne, to wydaje mi się, że bynajmniej nie mamy do czynienia z zanikiem emocjonalności. Owszem było to wiarą oświeceniowych myślicieli i tych zajmujących się nowoczesnością, którzy sądzili, że dojdzie do tego, co Max Weber nazywał odczarowaniem świata i że jednym słowem czysta racjonalność zwycięży. Wydaje mi się, że wiek XX dość mocno zakwestionował tę tezę. O ile jeszcze w przypadku wojen można mówić o racjonalności we wchodzeniu w konflikty między państwami, o tyle w przypadku ludobójstwa bardzo trudno wskazać rozumowe przesłanki – przykładem mogą być choćby stosunkowo świeże przypadki etnicznych i religijnych rzezi w Rwandzie. Racjonalność terrorysty wysadzającego się w powietrze dla jakichś szaleńczych idei po to, by zabić niewinnych ludzi, to kalkulacja, która już zupełnie przekracza naszą wyobraźnię. XX wiek był czasem, kiedy fakty społeczne zakwestionowały, że ludzie działają, dokonując chłodnej kalkulacji. Druga połowa wieku też jest okresem działania wielkich ruchów społecznych – ekologicznego, feministycznego, pokojowego, później antyglobalistycznego, a dzisiaj ruchu „oburzonych”.
Wielkie mobilizacje emocji?
Tak. Dodałbym zresztą do tego i „Solidarność”, która przecież w dużej mierze była motywowana emocjami. Zwolnienie jednej pracownicy stoczni gdańskiej – Anny Walentynowicz, stało się tą iskrą, która rozpoczęła lawinę zdarzeń. Ci z nas, którzy to pamiętają, ze zdumieniem patrzyli, jak cały kraj zaczyna żyć wydawałoby się mało znaczącym momentem, a ludzie mobilizują się w niewyobrażalnie wielkiej skali – jak ktoś wyliczył, 10 milionów było bezpośrednio zaangażowanych w ruch, a prawdopodobnie drugie tyle było kibicami, którzy tylko oklaskiwali i liczyli na to, że się uda. Są to więc takie zjawiska, których nie da się wytłumaczyć inaczej, niż poprzez wskazanie ogromnej roli właśnie czynnika emocjonalnego w ludzkich działaniach. Zatem, jeśli mówimy o faktach społecznych, to nie ulega wątpliwości, że emocje były, są, i będą czynnikiem niezwykle istotnym w wymiarze społecznym.
Czy ma Pan na myśli w takich wypadkach nasze prywatne emocje?
Nie do końca. Właściwie są trzy płaszczyzny, na których występują emocje. Pierwsza jest indywidualna. Dajmy przykład. Jestem niezadowolony i mam poczucie wyrządzonej mi krzywdy, bo chociaż pracowałem rzetelnie, mam długi staż pracy, nagle zostaję zwolniony. To jest wymiar jednostkowy. Przypuśćmy jednak, że w jakiejś miejscowości kilkaset osób traci pracę jednocześnie. Wszyscy zapewne odczuwają oburzenie z tego powodu. Zatem niezadowolonych jest więcej, ale wciąż wszyscy przeżywają to indywidualnie. Mamy do czynienia ze zjawiskiem innej skali, ale jedynie pod względem ilościowym, statystycznym. Przypuśćmy teraz, że ci ludzie mają pewną płaszczyznę, na której nawiązują kontakt – placyk osiedlowy, wspólny klub, gazetka, z której się dowiadują, że jest ich wielu albo korzystają z mediów, w których mogą dyskutować o problemie i znaleźć potwierdzenie swoich emocji. Jednym słowem zaczyna się tzw. urabianie kolektywnego znaczenia tego faktu. Do tego dodałbym jeszcze znaczenie nowych technologii, które sprawiły, że ta wymiana opinii jest niebywale łatwa. Zatem media, spotkania, rozmowy są tym, co nazywam „przemysłem urabiania znaczeń zbiorowych”, gdzie ludzie sobie wypracowują wspólną emocję – w tym przypadku gniew zaczyna być stanem zbiorowym. Bo jeżeli niezadowolenie staje się wspólne, to nieporównywalnie szybciej dochodzi do jego manifestacji w działaniu. Ludzie podejmują wtedy aktywność, ponieważ wiedzą, że nie są sami, że reprezentują zbiorowość i wspólne wartości.