Na pytanie, czy są dziś w Polsce warunki do dialogu między „świecką lewicą” a Kościołem katolickim, można odpowiedzieć krótko: nie, nie ma. Nie ma, gdyż po stronie kościelnej brak dziś partnera, z którym można rozmawiać, a jakkolwiek rozumiany „Kościół otwarty” jest obecnie w najlepszym wypadku piosenką przeszłości, w najgorszym – mitem, nałożoną na rzeczywistą instytucję, tak naprawdę nigdy nieistniejącą projekcją postępowej inteligencji (katolickiej i nie). Nie znaczy to, że nie ma dziś w Polsce ani w przeszłości nie było pojedynczych „otwartych katolików” czy nawet tego typu środowisk – oznacza to tylko i aż tyle, że dziś ich wpływ na codzienną praktykę instytucji Kościoła, jego wizerunek i przekaz, są bliskie zeru. Dialog nie jest możliwy także dlatego, że w panującym obecnie w Polsce układzie sił (społecznych, politycznych, ekonomicznych, ideologicznych) nie ma żadnego miejsca, w którym żądania i postulaty wysuwane przez Kościół z jednej, a lewicę z drugiej strony, mogłyby się spotkać i wspólnie wyartykułować, tworząc pewien „łańcuch ekwiwalencji” umożliwiający zbliżenie obu grup.
Na wierze w możliwość utworzenia takiego łańcucha (żądań strony kościelnej i „lewicy laickiej”) opierała się koncepcja dialogu świeckiej inteligencji z Kościołem w latach 70. ubiegłego wieku. Lewicowa inteligencja uwierzyła wówczas, że kierowane pod adresem władz PRL żądania Kościoła da się połączyć z żądaniami autonomii społeczeństwa obywatelskiego wobec władzy. Kościół, walcząc o więcej przestrzeni w autorytarnym PRL dla siebie, miał wtedy jednocześnie, automatycznie poniekąd, zwiększać zakres autonomii społeczeństwa względem władzy w ogóle. Przed tego rodzaju rozumowaniem ostrzegał rodaków z Londynu Juliusz Mieroszewski, wskazując, że nie można zwalczać jednego autorytaryzmu, PRL-owskiej biurokracji partyjnej, drugim, kościelnym. Przestrzegał, że względna otwartość Kościoła wynika głównie z jego ówczesnej słabości, że gdy tylko Kościół poczuje się dostatecznie silny, zrzuci maskę otwartości i stanie się problemem dla polskiego społeczeństwa obywatelskiego.
Zachowanie Kościoła jako instytucji po 1989 r. (znów nie przekreśla to zupełnie odmiennych postaw związanych z Kościołem jednostek i środowisk) potwierdziło w dużej mierze intuicje publicysty „Kultury”. Kościół nie zawłaszczył co prawda całej sfery publicznej, w pewnym momencie potrafił nałożyć sobie pewne ograniczenia, ale udało mu się zabezpieczyć prawnie większość własnych interesów materialnych i ideologicznych.
Kościół ani „otwarty”, ani „ludowy”
Dziś jednak nie ma nawet obszaru, na gruncie którego można byłoby choćby pomyśleć o spotkaniu Kościoła i lewicy. Nie ma dziś bowiem w Polsce żadnego „Kościoła otwartego”, razem z którym lewica mogłaby wysuwać postulaty odwołujące się do praw jednostki, wolnościowe czy antyautorytarne. Kościół mógłby być dla lewicy sojusznikiem, np. w walce o zmianę myślenia o polityce narkotykowej. Obie grupy mogłyby przecież współdziałać na rzecz tego, by zaczęto myśleć o polityce państwa wobec narkotyków nie w kategoriach „polityki bezpieczeństwa”, ale „polityki zdrowotnej” – co pozwoliłoby przejść od „wojny z narkotykami” do pomocy osobom uzależnionym i profilaktyki zapobiegającej uzależnieniom. W krajach Europy Zachodniej, Stanach Zjednoczonych czy Kanadzie wiele organizacji religijnych odgrywa taką rolę. Jednak polski Kościół (mimo cennej pracy, jaką z uzależnionymi prowadzi wiele związanych z nim osób i instytucji) względem narkotyków przyjmuje stanowisko punitywno-moralizatorskie, które stawia go w pozycji konfliktu z lewicą.