Sławomir Mrożek – podobnie jak Bruno Schulz – najintensywniej odsłania się w listach, które nie są zwykłą wymianą informacji, ale duchowym pamiętnikiem dramaturga. Na co dzień raczej milczący (by nie powiedzieć – mrukliwy), nieśmiały, lekko wsobny. W obfitej korespondencji pokazuje swoją drugą twarz: jest to oblicze zanurzonego po pachy w codzienności, targanego nieraz wielkimi emocjami intelektualisty, przebywającego nieustannie w przestrzeni z jednej strony wyznaczanej przez kwestie o największym kalibrze filozoficznym, a z drugiej przez sprawy skrzeczącej rzeczywistości. „Jednocześnie muszę prać skarpetki i zastanawiać się nad Zagadką Wszechbytu” – napisał w jednym z listów do Wojciecha Skalmowskiego wydanych kilka lat temu.
Podobnie rzecz wygląda w piątym (po opublikowanych także w ostatnich latach listach do Jana Błońskiego, Erwina Axera i Adama Tarna) tomie korespondencji autora Tanga: „(…) konsumuję kabanos, cukier, dżemy i smalec, które dobra mama-teściowa posyła tutaj w paczuszkach (…)” pisze do Stanisława Lema już z włoskiego Chiavari. Autor Bajek robotów odpisuje w tym samym duchu: „Metafizyka, ba! Metafory. Ha. Mój Boże, najbardziej uspokoiła mnie wiadomość o smalcu czy kabanosie”. W tej wymianie zdań znajduję świetną figurę tego, co w najnowszym tomie Mrożkowej epistolografii najważniejsze – olbrzymią rozpiętość skali, znamionującą kompletny projekt nie tylko artystyczny, ale także egzystencjalny. Diagnoza ta dotyczy zresztą obu wielkich pisarzy – zarówno bowiem Sławomir Mrożek, jak i Stanisław Lem, przy całym swoim pesymizmie i na przekór warunkom, w których przyszło im żyć, ciągle próbowali rozbijać pancerz nie tylko otaczającej ich szarości, ale także ograniczenia własnego pisarstwa. Korespondencja Mrożka i Lema – poza wszystkim innym – jest bowiem fascynującym świadectwem krytycznej uważności, z jaką traktowali się pisarze. Choć czytali się wzajemnie bardzo pilnie, to jednak nie zawsze rozumieli swoje teksty.
Obsesja „po piórze”
W pierwszym liście – tym z 1956 r. – Mrożek zwraca się jeszcze do Lema per „Panie Stanisławie”. Za chwilę jednak oficjalne formy ustąpią miejsca bardziej spektakularnym popisom stylistycznym. Młodszy o dziewięć lat autor Wesela w Atomicach jest nieco skromniejszy, natomiast twórca Dzienników gwiazdowych nie ma właściwie żadnych hamulców. „Staszku”, „Stanisławie”, „Drogi Staszku” – tak najczęściej rozpoczyna swoje epistoły Mrożek. Lem daje popis apostroficznej kreatywności: „Mrogi Drożku”, „Sławomirze Miru Sławny”, „Hospodynie Literatury Polskiej”, „Wasza Protuberancjo” – to tylko kilka tytułów, jakimi twórca Solarisa obdarza swojego młodszego kolegę. Lem potrafi całe okresy epistolograficzne napisać w archaizująco-neologicznej konwencji językowej, pokazującej jak świetnie panuje nad polszczyzną. To on jest tutaj „hospodynem”, to on potrafi zakręcić frazą tak, że w pięty idzie. Jakby chciał udowodnić, że właśnie on – „fantasta” – rozdaje tu literackie karty. I choć metodę tę doprowadza do granic językowej komunikatywności (kilka listów w swojej groteskowej wariacji stylistycznej balansuje na granicy czytelności), to jednak właśnie on sadowi się tutaj na pozycji autora dominującego.