27 lutego ubiegłego roku Leo Prieto – najpopularniejszy bloger w Ameryce Południowej – został wyrwany ze snu przez olbrzymi huk. W jego mieszkaniu, podobnie jak w całym mieście, nie działała elektryczność. Prieto, korzystając z jedynego działającego urządzenia – telefonu komórkowego – umieścił w serwisie internetowym Twitter pytanie: co to było? Inni użytkownicy serwisu natychmiast zaczęli odpowiadać, pisząc o wielkim trzęsieniu ziemi, o zniszczeniach, jakich dokonało i o liczbie rannych w ich sąsiedztwie. Niecałą godzinę później – również za pomocą Twittera – do Prieto zgłosiła się telewizja CNN, której dziennikarze odkryli, że do blogera docierają precyzyjne informacje z całego regionu ogarniętego kataklizmem. Chwilę później Prieto już na antenie CNN relacjonował telefonicznie trzęsienie ziemi w Chile, opierając się wyłącznie na informacjach od użytkowników Twittera. W tym samym czasie najważniejsza chilijska telewizja informacyjna – 24 Horas – podawała jedynie informacje o tym, że miało miejsce trzęsienie, ale… „brak jest jakichkolwiek oficjalnych informacji na ten temat”. Kilkanaście godzin później konta na Twitterze i w innych serwisach społecznościowych założyła chilijska policja i armia – by szybciej docierać do informacji o tragedii i lepiej zarządzać pomocą dla obywateli.
Ta historia ilustruje najbardziej aktualne problemy i wyzwania, jakie stoją przed dziennikarstwem: wiarygodność informacji w epoce demokratycznego internetu, presja czasu i ilość produkowanych treści (contentu), wykorzystanie potencjału dziennikarstwa oddolnego, nowe relacje między mediami
a władzą oraz – co właściwie kluczowe, choć w tej historii niewidoczne od razu – finansowanie.
Wiarygodność, czyli komu ufać?
Dlaczego Leo Prieto zaufał użytkownikom serwisu, których nigdy nie widział na oczy? Dlaczego CNN zaufała jemu, skoro w swoich relacjach opierał się na wpisach mniej lub bardziej anonimowych ludzi? A może należałoby zapytać – dlaczego właściwie bloger i telewizja mieliby nie wierzyć tym podaniom?
Kwestia wiarygodności informacji jest ważna z oczywistego powodu. Kiedyś ludzkość miała bardzo ograniczoną liczbę źródeł informacji – duże, tzw. tradycyjne media. Dziś źródeł jest w praktyce nieskończenie wiele. Jak zmierzyć wiarygodność internauty? Czy jest większa niż BBC lub „The Washington Post”? Na razie wciąż wydaje się, że nie. To dlatego Julian Assange, chcąc uwiarygodnić materiały z WikiLeaks przekazał je mediom słynącym z rzetelności – symbolom tradycyjnego, odpowiedzialnego dziennikarstwa. Tajne dokumenty otrzymali najpierw dziennikarze: „New York Timesa”, „Guardiana” i „Der Spiegela” i to oni mieli być gwarancją, że są to informacje prawdziwe. Mimo to coraz częściej docierają do nas przekazy oparte wyłącznie na źródłach, co do wiarygodności których nie mamy żadnych gwarancji.