Myliłby się jednak ten, kto by na tej podstawie sądził, że była ona dla Znaku osobą mało ważną. Sam autor Wspomnień szczęściarza pisze o Chmieleckiej rzeczywiście krótko, za to w samych superlatywach: „Krysia była jednocześnie moim zastępcą, adiustatorką, korektorką, prowadziła i wystukiwała na maszynie rozległą korespondencję”, a „jej takt, spokój, skromność, wiedza i pracowitość okazały się bezcenne”.
Co tu kryć, w latach 1959-1989 Krystyna Chmielecka, sekretarz redakcji Wydawnictwa Znak, była kimś niezastąpionym. Jako redaktor – i jako człowiek okazujący innym swoją życzliwość. Ci, którzy mieli szczęście się z nią zetknąć, opowiadają o jej łagodnym uśmiechu, uważnym spojrzeniu i mądrości. To był dobry duch wydawnictwa – powie kolejny naczelny SIW Znak Jerzy Illg. Zaś ks. Adam Boniecki wspomni o ludziach nierzadko wybitnych, takich jak Tadeusz Żychiewicz czy Jerzy Nowosielski, którzy wspinali się do redakcji po krętych i niewygodnych metalowych schodach, po to „tylko”, żeby z Panią Krystyną pogawędzić.
Jednak w Znaku – patrząc od strony formalnej – Krystyna Chmielecka pełniła przede wszystkim funkcję redaktora. Dodajmy: świetnego. To właśnie dzięki niej logo tego krakowskiego wydawnictwa przez lata stanowiło gwarancję dobrej jakości – nie tylko ze względu na dobór autorów, ale i perfekcyjne przygotowanie książek do druku. Pieczę nad całym tym procesem (od przyjęcia maszynopisu do oddania go do drukarni) sprawowała – dość długo niepodzielnie – pani Chmielecka, posiłkując się przy tym legendarną zieloną teczką, w której gromadziła wszystko, co o wydawanej właśnie pozycji wiedzieć należało. A ponieważ nie istniał wówczas zwyczaj odnotowywania w publikowanych tomach nazwisk redaktorów i korektorów – o jej udziale w tworzeniu książek Znaku zaświadczyć mogli (i wciąż jeszcze mogą) jedynie ludzie. I zaświadczali: w jej domowej bibliotece do dziś − jak podejrzewam − stoją dziesiątki tomów opatrzonych autorskimi dedykacjami. Bynajmniej nie zdawkowymi, ale niezwykle serdecznymi, ze słowami wdzięczności za to, że pani Krystyna Chmielecka okazała się dla nich akuszerką myśli, że pomogła im wydać na świat ich dzieła – że uczyniła je w końcu doskonalszymi, bardziej zrozumiałymi dla czytelników.
„Tłumacz – pisała Simone Weil – powinien być jak idealnie czysta szyba: nie zatrzymywać na sobie wzroku, ale pomagać zobaczyć to, co poza nią”. Krystyna Chmielecka tak właśnie pojmowała pracę redaktora – osoby, która w pewnym sensie również „tłumaczy” książkę, pomaga jej zaistnieć. A przy tym stoi z boku i nie przyciąga niczyjej uwagi, bo przecież nie o nią tu chodzi. Jak budowniczowie średniowiecznych katedr, pracujący nie dla własnej chwały.
Gwoli ścisłości dodajmy, że jej nazwisko na stronie redakcyjnej kiedyś się jednak pojawiło: w wydanym po raz pierwszy w roku 1964, a potem kilkakrotnie wznawianym, soborowym Mszaliku na niedziele i święta, który opracowali benedyktyni z Tyńca. Podejrzewam, że to oni mogli się o panią Chmielecką upomnieć, bo chcieli ją w ten sposób uhonorować. Zaś fakt, że chodzi o ten właśnie tytuł, w kontekście jej głębokiej wiary wydaje mi się niezwykle symboliczny.