Ajć, kłuje coś w bosą stopę, ciemno tu jak diabli, ale wyjścia nie ma: w klasztorze jest tylko dziura na siusiu, na coś większego trzeba wychodzić do wychodka na zewnątrz. Ale – ćśśś! Gwizdać nie można, nawet na odwagę. Mistrz ciągle powtarza: to sprowadza duchy. Raz-dwa: zamknąć oczy, zrobić swoje i w podskokach pod koc. Tylko uważać na kobry. W nocy czają się przy ścieżkach, wystraszone dźwigają pancerne szyje i kąsają na śmierć.
Dopiero świt przegania strach na dobre, mnisi rozpoczynają poranne medytacje. Potem wychodzą w szafranowych szatach na ulice i bębnią w garnki, prosząc o jałmużnę.
Wróżba
Życie w Lamaya płynie wolno jak osowiały nurt w miejscowej rzeczce, wijącej się przez bezkresne równiny. W ciepłych promieniach równikowego słońca lśni cała wieś. Prócz jej mieszkańców o jej istnieniu wie niewielu. Można do niej tylko dopłynąć rzeką. Nawet nie dociera tu władza, może jakiś urzędnik od święta, w łachmanach. W środku wioski stoi buddyjski klasztor, a wokół niego porozrzucane w nieładzie kryte bambusową strzechą chaty na palach. W jednej z nich mieszka rodzina małego U Tuna. Mama ma sklep, ale po większe zakupy trzeba wiosłować do miasteczka; tata jest nauczycielem w pobliskiej szkółce. Wiedzie im się dobrze. Od pokoleń. Dziadek podarował nawet klasztorowi kawał ziemi wokół wsi, dlatego w czasie zbiorów wszyscy bez gadania ruszają w pola i uwijają się przy ryżu, który wędruje do wspólnego spichlerza. A kiedy przyjdzie monsun i głód, mnisi będą wydzielać ryż wszystkim po równo.
A U Tun? Spójrzmy prawdzie w oczy: maminsynek. Trzy siostry chuchają na niego jak na lalę. Wstyd: obcinają wielkiemu chłopisku paznokcie, smarują buzię tanaką, białą mazią chroniącą przed słońcem.
Jak każdy chłopiec w Birmie trafia do klasztoru. Ma ledwie 12 lat, a już uczy w nim inne dzieci, taki zdolny! W klasztorach uczą się dzieci rodziców, których nie stać na prawdziwą szkołę. Jak wszyscy buddyjscy mnisi U Tun ma wygoloną głowę. Ale kiedy wyjdzie z klasztoru, znów zapuści kruczoczarne, lśniące pukle, natrze je dla szpanu i połysku mlekiem z kokosa. Marzenie? Pomagać ludziom, zostać lekarzem, jak ten pan, który przyjeżdża co tydzień do ludzi z wielką torbą maści z tygrysa.
Słońce w Lamaya zachodzi szybko, zbliża się do ziemi i rośnie, puchnie, aż w końcu kryje się za dżunglą. Mnisi odprawiają wieczorną mantrę i posłusznie kładą się na matach. Przed snem można jeszcze spojrzeć na niebo białe od gwiazd. Mistrz zna je pewnie wszystkie. I wróży przyszłość. Kiedyś, gdy wieczorem stali sami przed klasztorem, wyszeptał: spokoju doznasz dopiero na starość. Tej nocy U Tun długo nie mógł zasnąć.
Kto i co zapisał mu w gwiazdach? Co spotka małego mnicha wtulonego z otwartymi oczami w klasztorną pryczę?
Ucieczka
Nie, mnichem nie można być do końca życia. W Birmie jest pół miliona mnichów, sto tysięcy więcej niż żołnierzy, bez jednego U Tuna się obejdą. Trzeba się kształcić. Pakuje na łódkę swój majdan i rusza do Sittwe, stolicy stanu Arakan. Studiuje na miejscowym uniwersytecie historię. Znów wciera we włosy mleko kokosowe, spotyka się ze swoją narzeczoną. Ale ona teraz nie jest już najważniejsza. U Tun mieszka z sześcioma kolegami w zatęchłej klitce akademika. Wieczorem przy pryczach tlą się naftówki, do których kleją się roje malarycznych komarów. Tego wieczoru otwiera pożółkłą księgę i dowiaduje się czegoś, o czym nikt mu wcześniej nie powiedział: Królestwem Arakanu rządziło przez 5 tysięcy lat 243 królów aż do 1784 roku – daty podboju ich ziem przez Brytyjczyków. Po wyjściu europejskich kolonizatorów Arakan zagarnęli Birmańczycy.