Wystąpienie Wita Szostaka odrobinę mnie zaskoczyło. Najpewniej uśpiła mnie dwunastoletnia cisza. Właśnie około roku 2000 mieliśmy do czynienia z ostatnią falą lamentów i złorzeczeń, nie tyle nawet z wielkim wołaniem o „nowe Przedwiośnie”, gdyż to miało miejsce kilka lat wcześniej, ile z ubolewaniem, że syntetyczny i powszechnie akceptowany powieściowy portret wolnej Polski (tej, która wyłoniła się po przełomowym roku 1989) nie powstał. Liczni krytycy i publicyści byli podówczas zgodni co do jednego: polska proza zawiodła. Czyli jak u Szostaka wiele lat później: Polska obok powieści, powieść obok Polski.
Tak więc nie spodziewałem się, że problem powróci. Bo też byłem przekonany, że jest już „pozamiatane”, że nade wszystko ów brak wielkiej powieści przestał być odczuwany jako deficyt, i to bez względu na to, czy o wymarzonym dziele myślimy szeroko („odsłania fundamentalne prawdy o człowieku, życiu, świecie”) czy nieco skromniej (Polska przedstawiona). Mniemałem, że w jakiejś mierze pogodziliśmy się z tym – niepodobna zaprzeczyć! – iż literatura utraciła swoje wyodrębnione i uprzywilejowane miejsce, że nie tylko nie jest już ważna w przestrzeni społecznej, ale i poniekąd przestała być widoczna, wszak przesłoniły ją nowe media kulturowej komunikacji oraz zmienione reguły dyskursu.
„Post” znaczy „marginalny”
O tym, dlaczego literatura w późnej nowoczesności nie organizuje już naszej zbiorowej wyobraźni, przekonująco pisał Peter Sloterdijk w głośnym eseju o posthumanizmie. Warto może przypomnieć, że wystąpienie tego filozofa dalekie było od lamentu. Jeśli kogoś – czytamy tam – przeraża przedrostek „post”, widniejący przy słowach posthumanizm czy postliteratura, to niechaj zamieni go na słówko „marginalny”. Bo przecież nie chodzi o żaden kres literatury. Idzie wyłącznie o to, żeby dobrze rozpoznać, jakie jest jej miejsce i jak ona dziś funkcjonuje. Literatura cały czas powstaje, krąży i oddziałuje – ale właśnie na marginesie. Już nie ona dostarcza najważniejszych treści potrzebnych do wytwarzania syntez politycznych i kulturowych – powiada Sloterdijk. I ja mu wierzę.
Być może Szostak nie zauważył, że żyjemy w epoce postliterackiej, na co wskazywałyby oczekiwania, jakie sformułował. Co więcej – autor Chochołów próbuje nas przekonać, że mamy do czynienia z lokalnym kryzysem gatunku powieściowego. Inne kultury (języka angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego) rzekomo „mają powieść”, a my jej nie mamy; gdzie indziej dyskurs powieściowy nadal uchodzi „za fundamentalny sposób mówienia o świecie”, u nas na peryferiach – już nie albo jeszcze nie. Rozpoznanie to jawi mi się jako z gruntu fałszywe, chyba że Szostak miał na myśli obszar kultury popularnej.
Trudno zaprzeczyć, że w ostatnich latach najważniejsze zjawiska popkulturowe mają powieściowy rodowód, oczywiście z tej prostej przyczyny, iż literatura pozostaje najlepszą dostarczycielką opowieści oraz posiada bezcenną właściwość – podatność na dowolne adaptacje, przekształcenia i kontynuacje. Harry Potter, Kod Leonarda da Vinci, saga Zmierzch, trylogia Millenium – to tytuły powieściowe. Nawiasem mówiąc, ten ostatni fenomen nabrał zdolności do „mówienia o świecie”, kiedy został przełożony z języka szwedzkiego na angielski. Literatura nie umiera, nadal doskonale wypełnia i organizuje zbiorową wyobraźnię, tyle że idzie wyłącznie o imaginarium popkulturowe. Owszem, niekiedy się zdarza, że jakaś powieść, której nie sposób skojarzyć z popkulturą, przebija się do szerszej świadomości, a więc funkcjonuje zgodnie z postulatami czy raczej marzeniami Szostaka. Dzieje się tak dlatego, że dobrze sobie radzi na globalnym rynku wydawniczym, promocyjnie wspierana na niewyobrażalną nad Wisłą skalę; najczęściej jest też wspomagana przez Hollywood. Światowa recepcja powieści Lektor pióra niemieckiego pisarza Bernharda Schlinka byłaby tu dobrym przykładem.