Wit Szostak: Kiedy pisałem o powieści, epickości itd., nie chodziło mi o powieść konwencjonalną, w sensie prozy XIX-wiecznej czy modernistycznej, ale o powieść, która jest ciągłą ewolucją pewnej formy, ciągłą dyskusją nad samą sobą, a jednocześnie nie rezygnuje z pewnej próby dotarcia do rzeczywistości, choć przy świadomości, że jest ona fragmentaryczna i nie składa się w jedną całość. Chodziło mi o taką epickość, która byłaby epickością nowoczesną ze wszystkimi tego konsekwencjami, a nie nostalgią za dawno porzuconymi formami.
Szczepan Twardoch: Pytanie, wokół którego krążymy, jest takie: czy współczesna powieść wysokoartystyczna może zachowywać formę epicką czy też nie. A jeśli tak, to jaką?
Jacek Dukaj: Ja ująłbym to jeszcze szerzej, nie wgłębiając się w dywagacje, jak powieść zdefiniować czy jaki jest jej przebieg historyczny. Mam intuicję dotyczącą rozpoznania Zeitgeistu, z którego bierze się poczucie, o jakim pisze Wit Szostak. Myślę mianowicie, że tu chodzi nie tyle o powieść jako konkretny gatunek, ile o fikcję literacką w ogóle, której powieść jest tylko przykładem. Wytropiłem to w kilkunastu wywiadach – artystów, pisarzy, reżyserów teatralnych młodego pokolenia, aktorów, muzyków – których pytano, co aktualnie czytają. Odpowiedź: nie jestem w stanie czytać prozy, beletrystyki, czytam biografie, dzienniki, pamiętniki. To przemyka także w dygresjach i różnych innych formach wypowiedzi. Olga Tokarczuk pisała o tym w Pługu, gdzie definiuje dokładnie to zjawisko, ale w odniesieniu tylko do mężczyzn („autyzm testosteronowy”), co moim zdaniem jest fałszywe, bo we wspomnianych wywiadach o tym samym mówią kobiety. Również w świecie anglosaskim przejawia się to w ostatnich 10 latach w rozmaitych powieściach. Najdokładniej opisał to Ian McEwan w Sobocie. Jest tam długi passus, w którym bohater, będący maksymalnym ścisłowcem, takim nerdem-neurochirurgiem, ma długie kłótnie z córką, która go przekonuje do czytania beletrystyki. On odpowiada, że rodzajem sztuki są dla niego równania teorii względności Einsteina, katedry gotyckie i muzyka Bacha, a jak ma czytać np. Güntera Grassa, to go odrzuca ta cała fikcyjność. Właśnie fikcja! Tutaj moim zdaniem jest napięcie. Nie trudność wejścia w formę powieściową, ale w jakąkolwiek literacką narrację fikcyjną: „Tu mam real, fakty, opowieść, która zdarzyła się naprawdę, czyli reportaże, dzienniki itd., a tutaj mam się zmusić do czytania: »Bohater wyszedł na ulicę, słońce świeciło«. Jakie to śmieszne, jakie to banalne! Ja w to nie wejdę”. I autorzy często spowiadają się z tej samej trudności. Bodajże Dorota Masłowska podawała dokładnie ten przykład: „Nie jestem w stanie napisać: »Bohater wyszedł na ulicę itd.«. Muszę dołożyć sobie tonę trudności formalnych, aby w ogóle móc wykonać to ćwiczenie”. Ja się do pewnego stopnia z tym utożsamiam, bo rozumiem tę trudność, ale ona występuje na początku i jest do przezwyciężenia – przebijesz tę błonę i wchodzisz w fikcję. Natomiast dla większości ludzi w Polsce, o których mówimy, ten moment jest coraz bardziej nie do przejścia. I dla odbiorców, i dla twórców. I to jest dla mnie biegun napięcia, a nie stricte powieść jako powieść. A co do idei Wita Szostaka, aby za źródło tego problemu uważać postmodernizm jako taką maszynę do przemielenia wszystkich konwencji, prozy wysokoartystycznej, popularnej itd. – to ja definiuję to na odwrót: postmodernizm byłby tu ratunkiem. Postmodernizm to w pewnym ujęciu absolutnie rozpasana fikcyjność. Jeśli wezmę i włożę w postmodernistyczny cudzysłów definicję z encyklopedii albo artykuł z dziennika, to staje się on w tym momencie fikcją. A tu mamy odwrotną sytuację: to real pożarł fikcję i wypluł marne resztki.