Na którym z odwiedzanych przez Pana kontynentów czas płynie najwolniej?
W Azji do niedawna płynął zdecydowanie wolniej niż w Afryce, ale i tam wszystko przyspiesza i dziś nie ma już takich krajów jak Afganistan lat 90. Najszybciej czas nadal płynie w Europie, choć różnica jest coraz mniejsza. W Afryce gwałtownie przybywa ludności miejskiej, a w aglomeracjach tempo życia jest równie wariackie jak na Zachodzie. Mam wrażenie, że czas płynie wolniej tam, gdzie jest przestrzeń. Na przykład w Republice Południowej Afryki, mimo że spośród państw afrykańskich najbardziej przypomina ona Zachód.
W Wypalaniu traw odnotowuje Pan, że w południowoafrykańskim miasteczku Ventersdorp zegary na wieżach kościelnych zatrzymały się dawno temu. Czas stanął w miejscu. Rzeczywiście, chwilami trudno odgadnąć, jak odległe są opisywane wydarzenia. Prawie nie przywołuje Pan dat.
Staram się nie używać dat w książkach. Jeśli już, zapisuję je słownie. Uważam, że cyfry sprowadzają opowieść do konkretu, relacji z wydarzenia, a tego starałem się unikać już w reportażu gazetowym. Ale opowieść o teraźniejszości musi sięgać do przeszłości. W Ventersdorpie wojny burskie sprzed 100 lat są teraźniejszością. Stosunek mieszkańców do nielicznych tu Anglików jest ich bezpośrednim przełożeniem. To się nie skończyło, jest żywe, tkwi w ich głowach i pamięci.
Który z bohaterów książki jest zatem bliższy prawdy: Raymond Boardman, mówiący: „wszystko wokół się zmienia, my też musimy się zmienić”, czy Douglas Wright, którego zdaniem „to tylko ludzie się przenoszą, ale tak naprawdę nic się nie zmienia”?
Obaj mówią prawdę, ale Douglas Wright jest bliższy tamtemu społeczeństwu. Raymond Boardman jest przedstawicielem nielicznej grupy białych idealistów, marzycieli, którzy w ostatnich latach mieli niewiele do powiedzenia. W takim kraju jak Transwal i takim miasteczku jak Ventersdorp biali nie chcieli upadku apartheidu. Nadal żyją zatrzymani w roku 1992. Wiedzą, że jest rok 2012, i chętnie mówią, ile rzeczy się pogorszyło, ale generalnie rzecz biorąc, powtarzają, że nic się nie zmieniło – wciąż są królami w miasteczku.
Biali zaakceptowali zmiany po 1994 r. ze strachu, że transformacji systemu będą towarzyszyć wojna, rzezie i pogromy. Tamtejsi historycy uważają, że dążąca do konfliktu skrajnie prawicowa frakcja Eugène’a Terre’Blanche’a była całkowicie zinfiltrowana przez południowoafrykańskie służby bezpieczeństwa. Sprawdzano w tym środowisku, czy wojnę można wygrać. Terre’Blanche nie liczył na to, że wywoła powstanie, farmerzy chwycą za dubeltówki i pokonają czarnych, ale że biała armia i policja przejdą na jego stronę, gdy farmerzy zaczną ginąć. Tak się nie stało, bo przywódcy służb bezpieczeństwa najwyraźniej uznali, że porozumienie z czarnymi będzie dla białych korzystniejsze. Stojącym na straży apartheidu rzeczywiście nic złego się nie stało. Transformacji towarzyszyły umowy, dzięki którym m.in. oficerowie, torturujący w przeszłości czarnych partyzantów, odchodzili z fantastycznymi emeryturami.