Brytyjski pisarz Evelyn Waugh miał kiedyś stwierdzić, że przeciętny Irlandczyk wierzy tylko w dwie rzeczy ostateczne: piekło i Stany Zjednoczone. To właśnie do tej krainy możliwości masowo emigrowali Irlandczycy w następstwie wielkiego głodu w latach 40. XIX w. „Piekło” można natomiast uznać za symbol tego, jak Kościół katolicki sprawował rząd dusz i umysłów wśród swoich wiernych przez większą część ostatnich 200 lat
W 2011 r., jak na ironię w Święto Zwiastowania Pańskiego, wydawany w Belfaście dziennik „The Irish News” opublikował artykuł przepowiadający nieuchronny koniec Kościoła katolickiego w Irlandii. Podstawą były wyniki badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych, które dotyczyły przyszłości religii w różnych krajach, w tym Irlandii. Opierając się na matematycznych modelach prawdopodobieństwa i analizie danych socjologicznych, grupa amerykańskich naukowców przewidywała stopniowe zanikanie religii w Australii, Austrii, Czechach, Finlandii, Holandii, Irlandii, Kanadzie, Nowej Zelandii i Szwajcarii (wymienione w porządku alfabetycznym).
Wyniki te mogły sugerować, że gdyby nadwerężone instytucje religijne ostatecznie upadły, sama wiara nie byłaby w stanie znaleźć nowych form ekspresji. Innymi słowy, kres zorganizowanych form religii oznaczałby, że pozostałoby jedynie świeckie miasto [określenie będące tytułem książki Harveya Coxa – przyp. red.], bez miejsca na tęsknotę za religijnym dziedzictwem ludzkości.
Nie wdając się w takie dywagacje, chciałbym jednak przyjrzeć się w niniejszym artykule dramatycznej sytuacji, w jakiej znajduje się obecnie Kościół katolicki w Irlandii i spróbować wyjaśnić znacznie bardziej pesymistyczny wniosek, do jakiego doszli inni, a mianowicie, że trudno mówić o schyłku instytucji, która duchowo jest już od dawna martwa.
Podstawą takiej interpretacji najnowszej historii Irlandii jest twierdzenie, że w ciągu XIX w. Irlandczycy poświęcili swój rodzimy język gaelicki na rzecz języka swoich imperialnych sąsiadów i panów, co miało zwiększyć ich szanse przetrwania i awansu społecznego w świecie, w którym nieznajomość angielskiego stawała się coraz większym obciążeniem – prawnym, społecznym, gospodarczym i w konsekwencji politycznym. Później, w drugiej połowie XX w., wciąż walcząc nie tyle już o przetrwanie, ile o dobrobyt, Irlandczycy zaczęli wyrzekać się swojej religii, której wartość w codziennym życiu wydawała się wątpliwa z pragmatycznego punktu widzenia.
W tym świetle upadek katolicyzmu w Irlandii rozpoczął się, paradoksalnie, wraz z emancypacją katolików, której zwieńczeniem było uchwalenie przez parlament brytyjski aktu równouprawnienia katolików w 1829 r., znoszącego większość istotnych ograniczeń nałożonych na nich w Zjednoczonym Królestwie we wcześniejszych stuleciach, kiedy to cała irlandzka wyspa była jego częścią. Można oczywiście uznać, że taka ocena jest przesadnie surowa w stosunku do dumnej tradycji. A jednak aż się prosi przywołać w tym kontekście rozróżnienie sformułowane przez nieodżałowanego historyka Kościoła Jaroslava Pelikana: „tradycja to żywa wiara tych, którzy odeszli, a tradycjonalizm to martwa wiara tych, którzy jeszcze żyją” . Można bowiem dojść do wniosku, że w ostatnich stuleciach „tradycjonalizm” stał się znacznie potężniejszym czynnikiem w irlandzkim katolicyzmie niż „tradycja”. „Żywa wiara tych, którzy odeszli”, czy też „wiara naszych ojców”, wciąż jest w stanie dawać siłę i faktycznie czyni to w życiu Irlandczyków. Ale u zbyt wielu irlandzkich katolików publiczne oblicze ich wiary zaczęło przypominać pośmiertną maskę, której grymas nie jest już w stanie wyrazić ani zrozumienia dla nowych czasów, ani żywej więzi z Prawdą.