Czym zajmuje się historia jako nauka? Pytanie z serii oczywistych – takich, na jakie wszyscy znają odpowiedź, ale problemy pojawiają się, kiedy trzeba ją wyartykułować – tylko pozornie wydaje się drugorzędne. Od odpowiedzi zależy bowiem nie tylko to, co będziemy rozumieć jako obszar badań historyków, metodologia tych dociekań i ich dopuszczalny zakres, ale i ontologiczny kształt opowiadanego świata. Żeby wyjaśnić, w czym rzecz, jak w każdym dobrym historycznym dochodzeniu, musimy cofnąć się do początków.
Za pierwszych historyków we współczesnym rozumieniu zwykło się uważać żyjącego w V w. p.n.e. Herodota z Halikarnasu i młodszego tylko o dwie dekady Tukidydesa, opisujących dzieje Hellenów. Nie znaczy to, że przed nimi nie zajmowali się tym inni, jednak dopiero w dziełach Herodota i Tukidydesa wykrystalizowały się zaczątki metody, która legła u podstaw uprawiania historii we współczesnym rozumieniu. Wśród najważniejszych założeń ich warsztatu było dążenie do obiektywnego ustalenia faktów, bezstronny opis zdarzeń i wynikająca ze zdrowego sceptycyzmu wielostronna krytyka źródeł. Rzecz podsumował Arystoteles, na długie lata definiując historię jako naukę: według niego zadaniem historyka miało być mówienie jedynie o tym, co się wydarzyło, a historia to dochodzenie do tego, co indywidualne, pojedyncze i niepowtarzalne. Jakiekolwiek spekulacje nie mieściły się zatem w jej obrębie, podobnie jak próba przekucia jej w szerszą naukę o procesach rządzących dziejami – skoro nic nie zdarza się dwa razy, podobnych mechanizmów nie można wykrystalizować ex definitione.
Pogląd ten zdominował postrzeganie historii na długie wieki, ale też oczywiście nie był monolitem pozbawionym szczelin. Na drugim krańcu skali ulokowali się teologowie chrześcijańscy, ze św. Augustynem na czele, którzy w historię w rozumieniu arystotelesowskim wpisali chrześcijańską historiozofię dziejów. W ich ujęciu historia była już procesem, wprawdzie jednostkowym i niepowtarzalnym, ale toczącym się według reguł określonych dziejami Zbawienia i zmierzającym „u krańca czasu” do ściśle określonego celu. Tym samym uchylona została furtka do bardziej całościowego postrzegania historii – jako procesu, który się przydarza, nie tylko zaś metody gromadzenia i szeregowania faktów. Pogląd ten znalazł swoje zwieńczenie w XIX-wiecznych teoriach historiozoficznych deterministów, Hegla, Marksa i ich spadkobierców. Ich myśl dzieliło wiele, ale łączyło podobnie silne przekonanie o celowości dziejów i o tym, że historia w swojej istocie jest czymś, co się wydarza pomiędzy faktami, beznamiętnie odnotowywanymi na kartach kronik i annałów.
Na styku tych dwóch nurtów mogły się narodzić historie, które się nie wydarzyły.
W kontrze do faktów
W ostatnich latach daje się zauważyć wzmożoną tendencję do snucia historii alternatywnych. Jakie warunki muszą zaistnieć, żeby do podobnych spekulacji mogło w ogóle dojść (dało się je pomyśleć)? Wszak pierwsze podobne „ćwiczenia intelektualne” to nie wymysł dzisiejszych czasów – już Liwiusz w swych monumentalnych Dziejach Rzymu od założenia miasta, opisujących początki Wiecznego Miasta, poświęcił passus rozważaniom, jak wyglądałoby imperium Aleksandra Wielkiego, gdyby zamiast na wschód, skierował on swoją ekspansję na zachód. Jednak dopiero XIX i zwłaszcza XX w. to czas rozkwitu myślenia alternatywnego, nie tylko zresztą wśród historyków. W 1836 r. niejaki Louis Geoffroy, francuski pisarz, popełnił Histoire de la Monarchie universelle: Napoléon et la conquête du monde (1812–1832), gdzie opisuje losy Europy, w której Napoleon nie przegrał kampanii moskiewskiej, podbił Anglię i stanął na czele francuskiego supermocarstwa.