Gdy Marcin Król pisze, że naród jest nowym i kiepskim wynalazkiem (można go złośliwie, acz niebezzasadnie pytać, kto go wynalazł; słowo „wynalazek” wydaje mi się całkiem nie na miejscu), to nie tylko niewiele z tego wynika, ale też pod znakiem zapytania stawia całą jego drogę intelektualną. Wszak przez tyle lat Marcin Król zajmował się polskimi tradycjami politycznymi. To był jego przedmiot zasadniczej troski. Za te dokonania go podziwiano i szanowano. A teraz po latach stwierdza, że nie ma szczególnego związku z polskim narodem i, jak można wnosić, z jego romantycznymi tęsknotami, naszym piekłem i niebem, jak to sam powiadał. Znajduję w tym nie tyle niekonsekwencję, ile rozczarowanie czy rozpacz. Rozczarował się swoim narodem, rozczarował demokracją, rozczarował swoją drogą intelektualną. To przejmujące i wielce dramatyczne zdarzenie. Okazuje się, że nie ma „żadnego narodu”, są tylko prywatne idiosynkrazje. Wynika z tego, że myśl polityczna w istocie jest zbędna, bo nie istnieje wspólnie przeżywana od pokoleń historia narodu i jego kultury. Możliwe są i uprawnione jedynie prywatne historie prywatnych ludzi. Powiada Król, że nie ma czegoś takiego jak demos i że demokracja ze swoimi instytucjami przedstawicielskimi legła w gruzach. Rozumiem, musimy posługiwać się skrótami myślowymi, acz nie należy biegać na skróty. Nie mam wątpliwości, że parlament w Polsce stał się po większej części fikcją, partie polityczne nie spełniają swoich zadań, ale to nie znaczy, że zasada przedstawicielska dotyczy tylko posłów, senatorów, bo przecież także stowarzyszeń, mediów, naukowców i opinii publicznej. Prof. Król powiada, że bronić będzie demokracji państwowej, a nie narodowej. Pięknie i mocno powiedziane, tyle że nic to nie znaczy, bo wie sam, że państwo, jego prawa i urzędnicy są zanurzeni w kulturze, obyczajach, nawykach, które ich najgłębiej kształtują, i że są one po części kulturą narodu, z którego się wywodzą czy do którego wkroczyli. Być może jest właśnie tak, że zasadniczą i wartą dyskusji kwestią jest relacja polityka – kultura i tylko wtedy będzie można nieco uporządkować argumenty. Wypowiedzi Michalskiego nie sposób komentować. Coś tam jest o bucach i cynikach, coś o Krasińskim, ale nic o świecie. Zdaje się przeciwstawiać to, co narodowe, temu, co służy doskonaleniu człowieka. Ja tego przeciwieństwa nie widzę ani w sensie logicznym, ani historycznym. Michalski ostatnio jest lewicowcem. Naucza, że wyjdziemy kiedyś z historii narodowej i pojawi się historia demosu ludzkiego. Piękne obietnice z gatunku być może szlachetnych, ale czysto utopijnych i zwykle pustych. Apokaliptyczne spekulacje są mi obce i mam je za łatwiznę.
Najzabawniejsza jest wypowiedź Sergiusza Kowalskiego. Myśli formułuje dokładnie tak jak poprawny liberał z „Gazety Wyborczej” czy „Polityki”. Niczym nie zaskakuje. Kiedyś krytykowano obce sobie idee przez sprowadzanie ich do komunizmu. Obecnie modne jest sprowadzanie polemistów ad Rydzykus. Jeśli ktoś nie powtarza chóralnie i stale, że istnieją prawa mniejszości, prawa gejów, że są feministki, że należy cenić mniejszości etniczne, to pewnikiem musi być z Radia Maryja. Kiedyś pisał Kowalski, że taki ktoś na pewno popiera Giertycha. Dziś Giertych nie jest już modny. Już do znudzenia i zmęczenia nasłuchałem się podobnych brewerii intelektualnych, które mają coś z moralnego szantażu. Nie sposób w swoim myśleniu posługiwać się takim binarnym obrazem świata. Kowalski sugeruje, że jest się albo nowoczesnym liberałem, albo nacjonalistą, niemal faszystą. Ja jednak twierdzę, że liberalizm, by istniał i trwał, musi siebie definiować nie tylko w postaci zawieszonych w próżni reguł ogólnych, tak jak je formułował John Stuart Mill, Bruce Ackerman lub John Rawls, ale musi wyjść ku myśleniu społecznemu i kulturowemu. Sam Mill powiadał we wstępie do eseju O wolności, że jedynie kraje zachodnie / cywilizowane stworzyły warunki do jej zaistnienia. Wiele o tym myślał de Tocqueville. Współcześnie doprowadziło to między innymi do komunitariańskiej korekty liberalizmu. Dziś nie ma już liberalnego państwa bez kultury pluralistycznej, która wchłonęła w siebie tradycje wolnościowe i szacunek dla godności ludzkiej. Dokonało się to i dokonuje właśnie poprzez kultury narodowe, żyjące w swoistej wspólnocie wymiany i konkurencji. Wszelkie mniejszości, które tych zasad nie szanują czy są nam wrogie, stają się dla tradycji wolnościowej niebezpieczne. Dlatego nie jest tolerowany w Europie radykalny islam ani jakiekolwiek idee, religie, które kwestionują porządek współistnienia różnych idei. Ale jest coś więcej. Jest ważny argument kulturowo-polityczny. Jeśli dogmatyczni liberałowie w swym poczuciu wyższości i elitarności będą uparcie pouczać swoje narody, że mają być jeszcze bardziej tolerancyjne, że muszą zaakceptować każdą mniejszość niezależnie od tego, jak jawi się obca, groźna i wroga kulturze tzw. większości, to zagrażają samemu liberalizmowi i wolności. Oczekując czy żądając zbyt wiele, budują mur między ową przysłowiową większością a tym nowomodnym liberalizmem. A do tego spychają umowną większość ku odruchom antyliberalnym, która z tak pojętą koncepcją wolności zwykle nie chce mieć nic wspólnego. Widziałem to w Stanach Zjednoczonych i dlatego z taką sympatią czytałem książkę Bunt elit Christophera Lascha. Ta sama sytuacja powtarza się w Europie i w Polsce. Nie narzucajmy ludziom zbyt wygórowanych i niemożliwych do spełnienia przez nich wzorców, co nie znaczy – nie krytykujmy własnych ograniczeń i przesądów. Nie bądźmy dogmatykami ani nacjonalizmu, ani liberalizmu. Albo rzecz można nazwać jeszcze inaczej, sięgając do idei Tocqueville’a: wolność po to, by mogła zostać zachowana, musi być ograniczona; powinna być też skrojona na ludzką, czyli ułomną, miarę.