Otóż już od kilku miesięcy my, współredaktorzy „Tygodnika Powszechnego” przez trzydzieści kilka lat, nie mieliśmy możliwości spotykania się, oboje przyhamowani przez choroby. W zamian za to, właśnie kontakt telefoniczny stawał się coraz żywszy i wydarzyło się dużo. Marek dzwonił, gdy wracał z kolejnego szpitala; dzwonił, pytając o następne wiadomości na temat zdrowia Krzysztofa Kozłowskiego; dzwonił, ilekroć wydał coś nowego…
Bo był do końca czynny twórczo tak, jak gdyby nic mu nie było. Zdążył przygotować antologię utworów poetyckich Karola Wojtyły w bardzo pięknym opracowaniu graficznym, potem podarował czytelnikom jedną z najcenniejszych rzeczy w całej swojej twórczości – Księgę pociechy. Modlitwy dla chorych (Kraków 2011). To książka, którą każdy może zanieść przyjacielowi do łóżka szpitalnego albo unieruchomionego przez chorobę w domu. Pamiętam, że po jej wydaniu zadzwoniłam do Marka, pytając z nadzieją, czy może któryś z jego wierszy z tej książki stał się pieśnią śpiewaną w kościołach, bo tak dobrze każdy z nich się do tego nadaje i mógłby zastąpić niejeden sentymentalny frazes (przykładem jest choćby Hymn o miłości, zaczynający się od słów: „Za mało kochałem Cię, Panie”). Teraz, po śmierci Marka, myślę, że wprowadzenie tych wierszy do nabożeństw jest zadaniem dla jego przyjaciół-muzyków – byłby to najtrwalszy pomnik, jaki mogą mu sprawić.
Ostatnią książką wydaną przez Marka okazała się Przyjaźń ponad granicami (Kraków 2012), czyli historia jego przyjaźni z rówieśnikiem żyjącym w Szwajcarii, Zygmuntem Marzysem, którego wspomnienia zostawione w rękopisie wykorzystał. Planował jednak już następną rzecz. Opowiadając mi w ostatniej rozmowie o przeżywaniu śmierci siostry, której towarzyszył do końca, dodał, że teraz napisze o niej książkę. „Napisze” – czyli podyktuje, bo przecież od kilku lat był już zdany wyłącznie na cudze oczy. To nie była jednak dla niego przeszkoda nie do pokonania. Ten zamiar Marek zabrał już ze sobą na tamtą stronę. Od dnia, kiedy otrzymałam wiadomość o jego odejściu, wydaje mi się, jakby Marek, niewiele młodszy ode mnie, po niełatwych doświadczeniach różnych chorób i ciężaru starości, został wyrwany z najmocniejszego wiru życia i twórczości. Z pierwszej linii tej potyczki, którą każdy z nas ma wyznaczoną przez Pana Boga.