Agnieszka Rudziewicz i Elżbieta Kot: Panie Profesorze, spotykamy się z okazji bardzo ważnego wydarzenia – Pana osiemdziesiątych urodzin.
Władysław Stróżewski: To jest ważne wydarzenie?
Dla środowiska Znaku jest szalenie ważne. Ale zacznijmy od początku. Kim jest Władysław Stróżewski?
Nikim nadzwyczajnym. Myślę, że jego biografia jest więcej niż przeciętna. Urodziłem się w Krotoszynie, na terenie Wielkopolski, która była wcielona do Rzeszy. Moje dzieciństwo, mniej więcej od szóstego roku życia poczynając, upłynęło w Reichu, w sensie zaboru niemieckiego, bo jak Panie pamiętają, Polska została w ‘39 r. podzielona na trzy części. Każda z tych części miała inną historię wojenną. Nawet w ramach ziem wcielonych do Rzeszy, inaczej wyglądała sytuacja na Śląsku, inaczej na Pomorzu, inaczej w Wielkopolsce. Bodajże właśnie w stosunku do dzieci to było najbardziej widoczne, dlatego że na Pomorzu i Śląsku polskie dzieci chodziły do normalnych niemieckich szkół, które tam zostały utworzone. Natomiast w Wielkopolsce stworzono specjalne niemieckie szkoły dla dzieci polskich, które były, odważę się to powiedzieć, takimi małymi obozami koncentracyjnymi, bo nas naprawdę tam niczego nie uczono. A jeżeli czegokolwiek, to zgodnie z Himmlerowskim planem, że Polak ma umieć liczyć bodajże do stu, rozumieć Niemca i rozpoznawać znaki drogowe. To mu wystarczy. Natomiast żadnej literatury niemieckiej, żadnej gramatyki. Tak więc mimo że kilka lat do tej szkoły uczęszczałem, nie wyniosłem z niej znajomości niemieckiego.
To co tam robiliście?
Różne rzeczy, na przykład w okresie owocowania czarnych jagód gnali nas do lasu, żebyśmy je zbierali, mówiło się, że wojsko ich potrzebuje. Albo zbieraliśmy liście różnych ziół. Było takie zioło, które się nazywało kostrzka, trudne do wyrwania, bo miało bardzo ostre łodygi. Mieliśmy zakrwawione ręce. Ale te jagody to była także rzecz całkiem okropna, bo było ich bardzo mało. Poza tym, nie tylko myśmy na te jagody chodzili. Za każdym razem prowadził nas policjant, który bardzo często jechał na rowerze, a myśmy szli, aż do skutku. Każdy musiał zebrać litr jagód, to było strasznie dużo. Kombinowaliśmy, jak tylko się dało. W kubeczkach robiliśmy podwójne dno. Przy każdym opróżnieniu kubeczka czerwonym atramentem robiono nam kreski na dłoniach i dopiero jak się tych kresek zebrało cztery, można było iść do domu. Nie była to przyjemna szkoła. Nie wolno było mówić po polsku, nawet na przerwach. Oczywiście mówiliśmy, bośmy niemieckiego nie znali. Atmosfera była fatalna, nauczycielki kompletnie nas lekceważyły, bo przecież byliśmy Untermenschami nadającymi się tylko do najprostszych robót. A myśmy nienawidzili Niemców, a przy okazji nienawidziliśmy niemieckiego. No i w rezultacie musiałem się języka douczać w czasie studiów, bo bez znajomości niemieckiego nie bardzo da się studiować filozofię.