Swoją autobiografię zaczyna Pan od błogiej młodości w Krakowie, choć to wczesne dzieciństwo jest najmroczniejszą częścią tej opowieści. Dlaczego zostawia Pan ten wątek na później?
Do premiery Listy Schindlera Stevena Spielberga większość znajomych nie znała mojej wojennej przeszłości. Nie wiedzieli, że byłem w getcie krakowskim, płaszowskim obozie, a potem w fabryce Schindlera i że jako pięciolatek znalazłem się w obozie w Oświęcimiu. Z tego czasu mam zresztą tylko szczątkowe wspomnienia, a o wielu wydarzeniach dowiedziałem się później, od innych. Tym bardziej nie chciałem, by kładły się cieniem na moim życiu: planach, marzeniach czy osiągnięciach.
Z samego pobytu w Oświęcimiu najlepiej pamiętam dzień wyzwolenia. Rosjanie kręcili film propagandowy. Próbowali stworzyć atmosferę radosnego powitania Armii Czerwonej jako oswobodzicieli obozu. W rzeczywistości wszyscy się ich baliśmy. Przyjechali na koniach, co sprawiło na mnie upiorne wrażenie. Wyreżyserowali całość niczym filmy z początków rewolucji październikowej. Pamiętam jak nas ustawili przy szubienicy, która robiła za tło, potem przy bloku śmierci.
Gdy wkrótce potem film był wyświetlany na krakowskim rynku, w jednym z kadrów rozpoznała Pana mama i dzięki temu Pana odnalazła.
Wybłagała od operatora kilka klatek, na których widać moją twarz. Mam je do dzisiaj. Później przez wiele lat szukałem tego filmu. Udało mi się zdobyć inny kadr, na którym stoję wśród grupy więźniów przy drucie kolczastym.
Ale poza tym dniem pamiętam niewiele. Gdy zdarza mi się zwątpić, czy rzeczywiście tam byłem, spoglądam na tatuaż na lewym przedramieniu. Jest bardzo czytelny, numer B-14438. Mój tata miał o jeden numer mniejszy. Wiele osób go widziało, ale mało kto rozumiał, co oznacza. Prowadziło to czasem do absurdalnych sytuacji. W latach 70., piękna Niemka z NRD, z którą miałem romans w Paryżu, patrząc na tatuaż, zapytała mnie z charakterystycznym akcentem i zaciekawieniem: „Co to jest? Twój numer telefonu?”. Długo nie mogłem przestać się śmiać, choć był to gorzki śmiech. Nie trudno się domyślić, że było to nasze ostatnie spotkanie.
Nawet jeśli ktoś wiedział lub domyślał się, co oznacza numer, po prostu się o tym nie rozmawiało. Rodzice szeptali między sobą o przeżyciach wojennych, ale nigdy nie chciałem poznać szczegółów, były mi obojętne. Nie pamiętałem nawet, że Romek Polański był w getcie ze mną, chociaż on sam doskonale pamięta mnie z tego okresu. Rozmawialiśmy o tym dopiero po wielu latach. Nikt z mojego najbliższego otoczenia w Polsce – w szkole, w liceum, na Akademii Sztuk Pięknych – a później w Stanach o tym nie wiedział. Nawet z moją pierwszą żoną nie poruszaliśmy tego tematu.
Po Liście zaczęto postrzegać Pana inaczej.
Nagle rozdzwoniły się telefony, przychodziły listy z całego świata: „czemuś nam nie powiedział?!”. „Dzięki Bogu, żeście nie wiedzieli!” – odpowiadałem. Nie chciałem, by ludzie patrzyli na mnie przez pryzmat tamtych wydarzeń. Uciekałem od tego tematu. Nie chciałem żadnej litości. Mój nieżyjący już przyjaciel, Ray Johnson, zaproponował mi kiedyś spotkanie z właścicielką znanej galerii fotografii w Nowym Jorku, która chciała urządzić wystawę moich prac. Pomyślałem, że to miły pomysł. Ale gdy bez cienia sugestii z mojej strony usłyszałem, że muszę sobie zdawać sprawę, że wystawy nie będzie można reklamować pod kątem filmu Spielberga, poczułem się potwornie poniżony.