W 1851 r. Charles Darwin, po śmierci swojej dziesięcioletniej córki Annie, porzucił wiarę i przestał chodzić do kościoła. Nadal odprowadzał żonę Emmę i pozostałe dzieci do świątyni, ale jej progu nie przekraczał, a podczas nabożeństwa spacerował po okolicy, dając tym samym – jak skarżył się George Ffinden, miejscowy proboszcz – bardzo zły przykład parafianom w Downe[i].
Ta podkoloryzowana historia, (utrata wiary przez Darwina nie miała bezpośredniego związku ze śmiercią córki i trwała bardzo długo) pojawia się w wielu publikacjach poświęconych temu uczonemu, gdyż przemawia do wyobraźni, ukazując symbolicznie zasadniczy w mniemaniu wielu współczesnych ludzi argument za ateizmem: niemożność pogodzenia teorii ewolucji skutkującej cierpieniem i śmiercią miriadów rodzących się i ginących bytów z wyobrażeniem dobrego i wszechmocnego Boga. Do tego argumentu odwołują się przede wszystkim, dowodząc irracjonalności idei chrześcijańskiego Boga i religii, Richard Dawkins, Daniel Dennett, Sam Harris i nieżyjący już Christopher Hitchens – „czterech jeźdźców nowego ateizmu” bądź (nie licząc Dennetta) „nieświęta trójca” (etykietki, którymi opatruje się przedstawicieli nowego ateizmu pokazują paradoksalnie, że rugując religię, od religii uwolnić się nie sposób).
W tym krótkim tekście chciałbym zarysować odpowiedź na pytanie, w jakim stopniu nowy ateizm stanowi wyzwanie dla chrześcijaństwa i jakie mogą być tego konsekwencje. Nie jest moim celem polemika z jego tezami; zresztą powstało już wiele poświęconych temu publikacji[ii]. Na początek jednak, skoro Dawkinsa – biologa ewolucjonistę – określa się często mianem „rotweilera Darwina”, warto cofnąć się na chwilę do samego Darwina i jego teorii ewolucji.
Nowa wiara nie-ludzkiego świata
Teoria ewolucji zamyka bowiem proces, który Max Weber nazwie „odczarowaniem”, przypieczętowując trwającą kilka wieków transformację wyobrażenia świata z naiwnego, umocowanego w Biblii i w dużej mierze przyjaznego człowiekowi, który miał w nim swoje zaszczytne miejsce, na naukowy, który nawet jeśli był prawdziwy, był zarazem nie-ludzki. Wcześniejsze kamienie milowe tego procesu, odkrycia geograficzne, rozwój fizyki i astronomii, które chociaż wymusiły zasadniczą modyfikację dotychczasowego chrześcijańskiego oglądu świata, nie miały jednak tak destrukcyjnego charakteru dla chrześcijaństwa jak teoria ewolucji. I nie szło tu bynajmniej ani nawet przede wszystkim o jej zgodność z Biblią. W grę wchodziła znacznie większa stawka, co trafnie ujął Miłosz, pisząc: „O pochodzeniu gatunków było ciosem dla wierzeń religijnych mniej przez obniżenie godności człowieka, ze względu na jego »małpie« pochodzenie a bardziej przez zniesienie granicy pomiędzy człowiekiem i resztą materii ożywionej. Miriady istot żywych, owadów i płazów, spełniają nie znane im prawo ewolucji, rodzą się, cierpią i umierają na zawsze. Człowiek, dotąd wyłączony, bo posiadacz duszy nieśmiertelnej, teraz zapytał siebie: czymże jestem lepszy od mrówki albo ptaka, albo mego psa, mego kota”[iii].