Ludzie żyją ze śmierci bogów; bogowie żyją ze śmierci ludzi.
(Heraklit, fragment 62)
Kiedy przychodzi mi myśleć o ateizmie, przypominam sobie zaraz pewną scenkę z sowieckiej komedii z wczesnych lat 60. XX stulecia (jej tytuł niestety uleciał mi z pamięci). Rzecz dzieje się w jakimś zapyziałym kołchozie, gdzie trwa dyskusja – między starymi a młodymi – na temat istnienia Boga. Pewny siebie przywódca młodych kołchozowych ateuszy stwierdza zatem kategorycznie: „Boga nie ma”. „Skąd wiesz?” – pada pytanie starszych. „Gagarin w kosmos poleciał i Boga nie widział” – oświadcza butny młodzian. „A ty Gagarina widziałeś?” – zadaje mu cios śmiertelny jeden ze staruszków.
Rzecz niby drobna, a istotna. Mowa w końcu o systemie, który wiódł uporczywą i bezpardonową walkę z religią i ateizm miał oficjalnie za jedyne słuszne mniemanie. A jednak. Jednak i on nie mógł do końca zamykać oczu i pozostać ślepy na elementarny fakt dziejowy: że skończyła się oto – chyba właśnie w owych latach 60. minionego już wieku – pewna postać niewiary. I to skończyła nie tylko w jej wulgarnym, prostackim wydaniu, które poprzestawało na naoczności i, szerzej, na wszelkim świadectwie zmysłów. Ale też i w głębszym znaczeniu, które łączyło się z przywołaniem „danych nauki”, ze „światopoglądem naukowym”, wyrosłym z oświeceniowych impulsów krytycznych i budowanym na osnowie pozytywistycznego „odczarowania świata” przez racjonalną i doświadczalną wiedzę.
Palimpsesty niewiary
Jednocześnie, tak mi się wydaje, ów ateizm starego chowu nie uleciał zupełnie, nie wyparował doszczętnie. Raz, że ocalał jego sens antyklerykalny, który w znacznej mierze podtrzymany został, bez rewolucyjnej już oczywiście „dzikości” czy zapiekłości, poprzez światłych ludzi różnych Kościołów. Dwa, to chyba ważniejsze, że istotny, zarówno dla niewierzących, jak wierzących, okazał się romantyczny i niespokojny jego nurt, zmagający się z duchem scjentyzmu – powiew, wzniecony w XIX w. przez namiętnych „szerszeni” i ekstatycznych „bogobójców” w rodzaju Ludwiga Feuerbacha czy też Friedricha Nietzschego. A ściślej mówiąc: to jego przesłanie, by – jak pisał właśnie Feuerbach – „sprowadzić Boga na ziemię”, odkrywając zarazem w Chrystusie „sumę ludzkiej nędzy”. Słowem, by wyzwolić religię z idolatrii, a obraz Boga z antropomorficznych naleciałości.
Z jednej strony pozwala to pobratać, jak chce np. Gianni Vattimo w swoim zgrabnym projekcie „katolicyzmu miłosierdzia”[i], kenozę Chrystusa, procesy laicyzacji oraz „kres wszelkiej metafizyki” i tym samym utrzymać pewien rdzeń chrześcijańskiej wiary. Z drugiej natomiast w jakiejś mierze przybliża, jeśli nie dokonuje swoistej ich integracji, jakichś postaci romantycznego „bogobójstwa” z jakąś postacią żydowsko-chrześcijańskiej wiary Zachodu. W myśl zasady, która da się wyłożyć w metaforycznym skrócie: że Bóg wprawdzie umarł, ale boskość pozostała.