Dla moich dwóch przyjaciół: Wita i Dobrosława
.
1. Pogrzeby są nudne, wszystkie takie same, a jednak zamiast smutku obejmuje mnie groza. Mój brat idzie do ziemi. Ojciec jakoś się trzyma, mama nie trzyma się wcale, Kruszynka chlipie wśród brzdąców, maciupki kondukt żałobny zaciska się jak głodny brzuch wokół pustki po Dużym, liście ślizgają się po nagrobkach i zaraz z rodzinnego nieba polecą krople wspomnień. Chciałbym wrócić do domu i trzeć uszy, aż odlecą. Chciałbym siedzieć na łóżku. Chciałbym nie robić nic, poza sprawdzaniem, że ciągle jestem. Macałbym sobie palce. Rozdrapywał kolana. Ale stoję tutaj, owiany przez smutek innych i mokry wiatr. Mój brat już się schował, a ja boję się, że zniknę. Wstąpię za nim do grobu i ponownie będziemy zjednoczeni. Przecież kiedyś byliśmy.
2. Nie pamiętam, ile mieliśmy lat, ja i on w jednym ciele, z jednym mózgiem, sercem i chujem, który jeszcze nie nauczył się fruwać. Wolność nie zna wieku, nie znają jej pola poza granicami Rykusmyku i ciemne schody poniemieckich kamienic, dzikie psy niewiele wiedzą o dzieciach, ale za to o wolności – wszystko. Chodziliśmy nad rzekę i na grandę. Ręce, które rwały świeże wiśnie, należały do mnie i do brata jednocześnie.
Za miastem stał dom, gdzie nie wolno było nam chodzić. Nie żeby był nawiedzony czy coś, choć starzy powiadali, że mieszkał tam człowiek tak zły, tak okropny, że piorun pozbawił go życia. Sam Bóg pofatygował się w sprawie tego łajdaka, przy okazji chałupa pękła – tak to bywa z Bogiem i z łajdakami. Dom mógł runąć w każdej chwili, przynajmniej tak słyszałem, zresztą dawno go nie ma, ale w tamtych czasach przyciągał samą osobliwością kształtu rozłupanych ścian i tajemnicą czającą się pomiędzy.
Mówiono też, że piorun trafił głębiej i rozorał skałę – w piwnicznej podłodze wołała dziura wiodąca do podziemnego jeziora bez dna, gdzie żyła wściekła ryba z oczyma jak sputnik. W nocy za nic byśmy nie poszli, lecz dzień był piękny. Kierowaliśmy się na Piotrowice, potem w las, pod górę ścieżynką, i już był ten dom, większy niż przypuszczaliśmy, bez szyb w oknach i bez niczego w środku, za to cały osmalony. Już mech się wdarł, już drzewka rozpierały reszki desek. Pokręciliśmy się i chyba trochę chciało nam się wracać. Znaleźliśmy schody o popękanych stopniach. Znaleźliśmy kawałki wosku wciśnięte między czerwone cegły i znaleźliśmy ciemność tam na dole.
Jama w głębi piwnicy biła chłodem. Staliśmy przez chwilę na jej brzegu i wtedy wydarzyło się coś, czego nie umiem opisać ani nawet przywołać w pamięci. Straciłem przytomność. Znalazłem siebie przy schodach. Krzyczałem, że w życiu tam nie wejdę, po prostu mowy nie ma, a na mnie pogardliwie spoglądał Duży, mój brat, którego chwilę wcześniej nie było. Mnie też nie było. Potem już tylko błagałem, żeby nie szedł albo chociaż spuścił się ostrożnie na rękach. Uśmiechem strącił ślad trwogi z ust i skoczył. Potem wróciliśmy do domu.