Giovanni Aldini dostarczał mieszkańcom zachodnioeuropejskich miast początku XIX w. specyficznej rozrywki. Uczeń i siostrzeniec Luigiego Galvaniego, znanego z eksperymentów, w których martwe żabie udka ruszały się pod wpływem prądu, był kontynuatorem dzieła swojego wuja, badaczem elektryczności i jej wpływu na ciała ludzkie i zwierzęce. W ramach popularyzowania nauki Aldini prowadził publiczne wykłady w Bolonii, Paryżu i Londynie, a odczyty łączył z pokazami, podczas których ciała martwych osób raził prądem elektrycznym. Zwłoki ruszały nogami, podnosiły ręce, zaciskały pięści i otwierały oczy. Ponoć Aldini wierzył, że kiedyś będzie możliwe przywracanie martwych do życia za pomocą prądu.
Choć opisy jego wystąpień mogą i dziś budzić oburzenie, to trzeba przyznać, że w pewnym sensie udało mu się przewidzieć przyszłość. Nikogo nie dziwią przecież defibrylatory wiszące na ścianach dworców, lotnisk czy centrów handlowych, które w razie potrzeby za pomocą prądu przywracają normalną pracę serca i ratują życie. Jednak dwa wieki temu prognozy Aldiniego budziły głównie grozę, czego wyrazistym dowodem stałasię najsłynniejsza powieść Mary Shelley – Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz. Książka to wprawdzie tylko fikcyjna historia, ale źródła z tamtego okresu pokazują, że Shelley świetnie uchwyciła ówczesne obawy związane z rozwojem nauki, który odwieczne prawa natury wydawał się mieć za nic. Autorce – mimo że pisała swą powieść głównie ku rozrywce czytelników – udało się tak sugestywnie uchwycić lęk przed przekraczaniem granic związanych z nadawaniem życia, że nawet w dzisiejszych debatach o wspomaganej prokreacji zaplącze się tu i ówdzie odniesienie do tego klasycznego utworu.
Podobnie jak wtedy, tak i dziś monstrum stworzone przez powieściowego doktora jest symbolem wielkich naukowych przełomów związanych z życiem człowieka i ogromnego lęku, jaki się z nimi wiąże. A doniesienia docierające do nas nieustannie z naukowych laboratoriów usprawiedliwiają niepokój spowodowany ciągłą przemianą technicznych możliwości.
Wybrańcy
Jeszcze kilka lat temu mogło się wydawać, że los ludzkich zarodków traconych podczas procedury zapłodnienia in vitro rysuje się jako poważny problem, który z czasem uda się rozwiązać. Wiele osób wyrażało nadzieję na to, że udoskonalenie metody wytrąci sceptykom z rąk argument dotyczący poświęcania życia jednej istoty ludzkiej dla powołania do życia innej. I mimo że technicznie możliwe jest przeprowadzenie zapłodnienia pozaustrojowego i doprowadzenie do ciąży bez tworzenia nadliczbowych embrionów, to praktyka pokazuje, że w wielu przypadkach „jakość” dziecka, które ma się narodzić, stawiana jest wyżej niż postulowane niekiedy prawo zarodków do niebycia niszczonymi. Aby otrzymać możliwość wyboru najzdrowszego embrionu, tworzy się ich kilka, a później wybiera te najlepiej rokujące. Zwolennicy metody in vitro przypominają zresztą, że także w wypadku naturalnego poczęcia dochodzi do swoistej selekcji zarodków – te, które mają poważne wady, są samoistnie wydalane z organizmu, często jeszcze zanim kobieta dowie się, że jest w ciąży.