Jesteśmy rodzonymi siostrami, ale Ty jesteś także siostrą z zawodu czy też lepiej z wyboru.
I nie wiem, co jest trudniejsze.
Na pewno nietrudno między nami o różnice. Moje studia upłynęły na czytaniu książek i tekstów. Niekiedy pojawiało się w nich pytanie o to, czym jest życie i skąd się bierze, ale zazwyczaj na dość wysokim poziomie abstrakcji. Ty w tym samym czasie zmagałaś się z jego najbardziej konkretnymi przejawami, ćwicząc na koleżankach zakładanie wenflonów, robiąc im zastrzyki z wody…
… i szybko przenosząc te umiejętności na pacjentów. Tak, z twoimi studiami nie miało to za wiele wspólnego, choć rzeczywiście przedmiot zainteresowania mógł nas niekiedy zbliżać do siebie.
Powiedziałaś kiedyś, że Boże Narodzenie, choć nikt na to nie zwraca uwagi, to w zasadzie święto położnych.
Tak, bo kiedy rodzi się człowiek, to za każdym razem wydarza się takie małe święto Bożego Narodzenia. To święto przypomina bardzo wymownie, że porody są czymś na wskroś ludzkim. Nawet Bóg urodził się siłami natury – tylko poczęcie było niecodzienne, ale reszta już bardzo ludzka.
Ale przy tym boskim porodzie położnej nie było.
Tego nie wiemy. Tradycja przekazuje nam wizję Bożego Narodzenia jako dosyć mrocznego wydarzenia: stajnia, noc, chłód, doświadczenie samotności. Można jednak spojrzeć na nie jako na dowartościowanie porodu jako pewnego wyjątkowego, ale całkiem normalnego procesu życiowego. Maryja, jeśli urodziła w podróży, sama, bez wielkich przygotowań, uczy, że poród nie jest dla kobiety chorobą. Tak naprawdę nie wiemy jednak, czy ktoś nie pomagał Maryi. Mam przeczucie, że musiała być tam jakaś kobieta, że Maryja potrzebowała kogoś jeszcze oprócz Józefa, który był przecież cały czas dość mocno tym wszystkim wystraszony. Dlatego też myślę, że Boże Narodzenie to taki dzień położnej, której nie ma, która jest niewidoczna. Bo położna, pracując z rodzącą, powinna być cały czas bardzo aktywna, ale niezauważalna. Nie mam zamiaru tymi słowami zubażać roli położnej, ale ona naprawdę powinna być trochę takim tłem czy lepiej: środowiskiem porodu, jego aurą, ale nie najważniejszą osobą na sali porodowej. Nie tylko ona, lekarz także nie. Ta rola należy do rodzącej kobiety, dziecka i ojca.
Z dzisiejszej perspektywy zakładamy, że Jezus urodzić się musiał, a przecież w tamtych czasach narodziny były w życiu kobiety momentem tragicznym, bo naznaczonym śmiercią, która czyhała to na nią, to na dziecko (zresztą w wielu miejscach na Ziemi wciąż tak właśnie jest). Czy dziś, gdy mamy zaawansowaną opiekę medyczną, wczesną diagnostykę, kiedy tak wiele wiemy o dziecku przed porodem, sam moment narodzin, nieobciążony już takim ryzykiem jak kiedyś, nie stracił nieco ze swego przełomowego charakteru?
Śmiertelność zmalała, ale mrok pozostał. Choć mamy badania prenatalne i możemy zawczasu wiedzieć, jakimi chorobami jest obciążone dziecko, a w związku z tym wdrożyć leczenie jeszcze w trakcie ciąży, to i tak poród pozostał pewnym krytycznym momentem w życiu kobiety. Jest on tym samym zjawiskiem co niegdyś: dla niektórych strasznym, dla innych oczekiwanym, a częściej i takim, i takim.