Mój mąż uważa, że nie ma dla nas innej drogi niż deweloperski z ducha podbój kosmosu. Nie, nie chodzi o nasze małżeństwo, choć na pewno nie zaszkodziłoby mu trochę więcej niż nieco ponad 59 metrów kwadratowych życiowej przestrzeni, zwłaszcza że i tak ten imponujący wynik otrzymujemy po wliczeniu w metraż komórki lokatorskiej przerobionej na garderobę. Czego zasadniczo, jak poucza prawo budowlane, robić nie należy – ani przerabiać, ani, tym bardziej, wliczać. Mój mąż rozumie zagrożenia wynikające z zamieszkiwania w dwóch i pół pokoju z parą dorastających zodiakalnych Byków, ale w kosmos chciałby wysłać całość cywilizacji stworzonej przez człowieka, nie tylko nasze dzieci.
W czasie gdy mój mąż przegląda Internet w poszukiwaniu ogłoszeń o kolejnym naborze chętnych do misji na Marsa, ja czytam o metrze. Metro jest śliskim tematem. Naród polski budował swoje stołeczne metro przez dziesięciolecia bez zbędnych emocji, metodą kropli, która drąży skałę, z południa na północ, oś wschód–zachód bez zobowiązań planując, a o ewentualnych rozgałęzieniach w kierunkach typu północny wschód zaledwie, i to w chwilach słabości, fantazjując. Obecnie sytuacja uległa zmianie o tyle, że budowy metra już nie finansuje jedynie naród polski, tylko, w dużej mierze, gospodarczo-polityczny związek demokratycznych państw europejskich. I z tą demokracją jest taki problem, iż nagle okazuje się, że kąt prosty pomiędzy kierunkiem północnym a kierunkiem, dajmy na to, wschodnim zawiera w przybliżeniu nieskończoną ilość kierunków północno-wschodnich.
I w każdym z nich można by to metro pociągnąć. Śliskość tematu metra polega na tym, że twór tak przykro w naszym kraju lokalny jest, właśnie przez swą wyłączną stołeczność, tematem, który ogromnie porusza wyobraźnię dziennikarzy. Jeśli w wagonie metra zatną się drzwi i pojawią się opóźnienia w kursowaniu pociągów, prawdopodobnie usłyszy o tym cała Polska, zwłaszcza gdy wydarzy się to w godzinach szczytu, które w stolicy mają nota bene dość nieostre granice. Poranne godziny szczytu płynnie przechodzą w popołudniowe godziny szczytu, a kiedy te się skończą w Warszawie i aglomeracji, nadal trwają dla pracujących w stolicy rzesz Boat people. Co ciekawe, notoryczne awarie pociągów z i do Łodzi nie mają takiego wzięcia w telewizji, a przecież, jeśli chodzi o dowóz do pracy zatrudnionych w Warszawie, TLK i metro biorą udział w podziale tego samego tortu.
Ale ze stojącego w polu Rzeckiego nie robi się internetowych transmisji, a z metra tak. A gdy akurat nie płonie wagon nowego niemieckiego taboru, cała Polska ma możliwość śledzić spór o to, dokąd należy i godzi się poprowadzić, w jakich kierunkach i pod jakim kątem należy nagiąć budowaną właśnie wschodnio-zachodnią linię metra. Niby miło, że są to kierunki i kąty, o których nasi wstępni mogli tylko pomarzyć, ale z kolei aby nasi zstępni mogli w tych kierunkach podróżować podziemną kolejką, my musimy już teraz podjąć pewne decyzje i, nie wiedzieć czemu, koniecznie na oczach rodaków, którzy z efektów naszych decyzji korzystać będą akcydentalnie bądź wcale. Pozór większej uniwersalności tej dyskusji nadaje się, uogólniając pytanie „czy na Targówek, czy na Białołękę”, do formy „czy moralne jest budować metro tam, gdzie deweloperzy kupili tanio pola kapusty i zabudowali blokami, czy też miasto powinno się rozwijać planowo”. Mówienie o planowym rozwoju w kontekście miasta takiego jak Warszawa to jest jakiś rodzaj biblijnego natchnienia i może zasługuje na szacunek, ale może i nie. W każdym razie nad głoszącymi takie tezy warto, by pochylił się specjalista, i raczej niekoniecznie architekt, tylko sprawny terapeuta, który ułatwi zobaczenie prawdy i pogodzenie się z nią bez zbędnych traum.