fbpx
Justyna Siemienowicz Luty 2014

Na pętli czasu

Okazuje się, że opętanie nie zawsze jest sprawą nieczystych mocy. A twórczy szał dopaść może nie tylko człowieka pozostającego we władzy (złego) ducha, lecz także przeklętego ciała, zwłaszcza gdy ciałem tym żywią się wszystkie największe świętości naszej kultury.

Artykuł z numeru

Władza w Kościele

Władza w Kościele

We władzy wisielca Zbigniewa Mikołejki to książka szalona. Szaleństwo to zdradza ona przede wszystkim niebywałym rozmachem doboru materiału faktograficznego, aż po najmniejsze jego detale, które nierzadko z nieistotnego ozdobnika, wyłącznie, zdawałoby się, erudycyjnego popisu w mgnieniu oka stają się zwornikiem całej opowieści, skonstruowanej z barokową wręcz fantazją i wirtuozerią. Sposób prowadzenia narracji jest kolejnym symptomem szczególnego szaleństwa filozofa-historyka. Na próżno szukać w niej bowiem znamionujących klasyczne piękno: wstępu, rozwinięcia i zakończenia, nanizanych kolejno i nieodwołalnie na linearnej nici czasu, rozpiętej między jednym i drugim końcem historii. Jeśli historia ma w ogóle dla Mikołejki coś z newtonowskiej przestrzeni, to nie prosty korytarz przypomina, ale cały ich labirynt, gdzie początków i końców jest wiele, a jedne niepostrzeżenie przechodzą w drugie, wcale nie zwiastując szczęśliwego, ba, jakiegokolwiek zakończenia. Jeśli zaś jest jak nić, to raczej w kształcie pętli, która posmak nieskończoności daje wtedy jedynie, gdy mocno zaciska się wokół życia, oswobadzając je i objawiając jemu samemu w jego apogeum – w jednej chwili i tylko na chwilę.

Tak naprawdę jednak historia to trzewia, które pulsują pod powierzchnią tego, co jest – o byciu tego, co jest, rozstrzygając. Ale żeby naocznie, a więc najpewniej, przekonać nas o tym, że „przeszłość nie umiera bez reszty, tylko spieniona niczym krew toczy się w świeże żyły, przenikając w głąb tego, co przez chwilę zwie się teraźniejszością” (s. 38), Mikołejko potrzebuje ciała.

To nie przypadek, że jego wzrok pada na ciało wisielca. Podobnie jak nie wydaje się przypadkiem szaleństwo autora zafascynowanego swoim makabrycznym odkryciem. Nie tyle ulega on obłędnemu myśleniu, ile je w wiadomych jedynie sobie seansach wywołuje, bo dobrze wie, że poszlaki, jakimi dysponuje w dręczącej go sprawie, są znikome i dlatego użycia niecodziennych środków wymagają. To bowiem marzenia senne Zachodu, jego przejęzyczenia zaledwie, wszystko, co umyka jasnemu światłu świadomości, co w kulturze wiedzie jedynie podskórny żywot i dlatego – by w jakiejś mierze się ujawnić – domaga się ograniczenia władz rozumu.

I rzeczywiście, w szaleństwie tym przewrotnie, z całym rozbuchaniem tkniętej nim wyobraźni, tkwi metoda. Tak więc na pierwszy rzut oka gubiąca się w sobie samej opowieść układa się w cztery lekcje (Marsjasza, mieszkanek mitu, uczonych w Piśmie i anatomów). Po nich zaś następują dwa studia przedmiotu – atrybutów wisielca pozostających ze sobą w przedziwnej opozycji. Pierwszy narzuca się sam. To szubienica – atrybut jasny, oczywisty, stojący po stronie ustanawiającego porządek i władzę rozumu. O drugim zaś – mrocznym, ezoterycznym, w którym odzywają się echa kanibalistycznych chuci, trudno zrazu orzec, czy można go w ogóle za atrybut uznać, choć w takiej właśnie funkcji prawa ręka wisielca, „ręka chwały” – bo o niej właśnie mowa – występuje.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się