fbpx
Andrzej Muszyński Maj 2014

Bagatela

Nie pamiętam, kiedy zobaczyłem ich po raz pierwszy. Może parę tygodni temu, w każdym razie pod krakowską Bagatelą, bo – chcąc nie chcąc – często tędy przechodzę. To właśnie tu, w te dni zimnych wiatrów ogarnął mnie po raz pierwszy w życiu irracjonalny, a może właśnie całkiem racjonalny strach przed anonimowością tutejszego tłumu. Sunąłem między nimi w kierunku filharmonii jak pobite dziecko, które wie, że przyznanie się do roli ofiary pogrzebie wszystko do reszty.

Artykuł z numeru

Wyobrazić sobie Boga dzisiaj

Wyobrazić sobie Boga dzisiaj

Dla pozoru jedynie trzymałem ręce w kieszeni i nie zwalniałem kroku, obrzucając ich białe twarze ciętym spojrzeniem. Gdzieś na Plantach to ustępowało, opuszczało mnie, ale dalej siedziała we mnie obawa, że zostałem już dawno wypchnięty poza bramę rzeczywistości, że drzwi do uczelni będą zatrzaśnięte, gdy to ja pociągnę za klamkę, lecz inni będą bezustannie wchodzić i wychodzić; że sekretarka w redakcji „Tygodnika Powszechnego” na moją kolejną prośbę o wygrzebanie archiwalnego numeru ordynarnie każe mi się wynosić, kanar wyrzuci mnie z autobusu za posiadanie biletu, policja aresztuje za zatrzymanie się przed znakiem stop, a ekspedientka w piekarni Awitex na prośbę o jedną jedyną kajzerkę oznajmi czule: „won”. Tak, lęk społeczny – trzy dychy z groszami na karku, dwa metry żywej masy. Dlatego nigdy bym się nie zatrzymał, bo to oznaczałoby dla mnie próbę nie do przejścia, ale właśnie wtedy ujrzałem ich po raz pierwszy. Stali po przeciwnej stronie, pod zielonym bankiem z twarzą Fronczewskiego. Stary – tuż przy bankomacie, młody – trochę dalej, na rogu Karmelickiej i Podwala, pod jasną piaskową arkadą. Gdy widok ten powtarzał się z dnia na dzień, w końcu przeszedłem na drugą stronę ulicy, kupując w kiosku dla niepoznaki paczkę czerwonych guluazów. Wtedy zrozumiałem, że to jednak trójkąt, że w całą sprawę wplątany jest jeszcze ponury ochroniarz z krogulczym nosem, w czarnym mundurze, oparty zwykle w bramie o mury zmurszałej oficyny i nakryty przez to pocętkowanym przez światło mrokiem.Niebieskie, a może błękitne czy nawet morskie, rozcieńczone, a przez to szklące się oczy i spojrzenie, które zdradza zawód światem, ale i gotowość wybaczenia mu wszelkich zdrad. Z nimi mam największy problem, z tymi starymi dziadami o jezusowym spojrzeniu, byłymi intelektualistami, pieprzyć tam intelektualistów – zwyczajnie oddanymi ludźmi z wrodzoną uważnością świata, którym świat podarował w jesiennej promocji podziurawioną kapę i wełnianą czapkę, by lepiej radzili sobie jako bezdomni. On, grzebiąc w odpadach mieszkańców dzielnicy El Dorado, nie miał już oporów, bo wędrując dniami i nocami tyle kilometrów po głuchym mieście, można zgubić nawet poczucie estetyki. Zawsze o tej samej porze grzebał w koszu koło bankomatu z tą samą precyzją i poświęceniem, jakby dopieszczał ostatni fragment urbanistycznego planu. Pół banana, piętka bagietki, ogryzek jabłka, dwie frytki: był wdzięczny tym, którzy już dawno stracili poczucie czasu i gonili echa swych ajfonów, bezimiennym idiotom, którym dzwoniły smartblety – błogosławieni ci, którym coś piszczy i wibruje w kieszeni, każe się zerwać i wyrzucić do kosza kęs baraniego kebaba. Sytuacja ta, jak zacząłem zauważać, powtarzała się codziennie: on w skupieniu selekcjonujący nowe dostawy w koszu i ochroniarz przeganiający go stamtąd z niesłabnącym zapamiętaniem. Błękitne spojrzenie starego stawało się jedynym punktem odniesienia dla znużonego security, jasnym sygnałem, że minęło pół dniówki wypełnionej senną bezczynnością i markowaniem zarobienia, i od teraz będzie już tylko z górki. Myślę sobie, że to wszystko wezbrało w młodym wtedy, gdy ochroniarz z dnia na dzień stawał się coraz bardziej agresywny i opryskliwy, zaczął na starego krzyczeć i ciężko go rugać.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się