Bardzo nie chciałem poznać ks. Musiała. Gdy po pierwszym roku studiów popadłem w poważne kłopoty ze zdrowiem, przyjaciel podał jezuicie mój numer telefonu. Nic o tym nie wiedziałem, więc byłem zaskoczony, gdy pewnego dnia usłyszałem w słuchawce: „Nazywam się ks. Stanisław Musiał i chciałbym panu pomóc”.
Oczywiście czytałem jego publicystykę, ale na propozycję spotkania odparłem opryskliwie, że chyba pomylił numer, bo nie jestem wierzący, więc w celach duszpasterskich powinien zadzwonić gdzie indziej. (Do dziś mam alergię na rozważania o szlachetności cierpienia). Byłem przekonany, że spławiłem go skutecznie.
Jednak nie zrezygnował. Tydzień czy dwa później zadzwonił po raz kolejny z pytaniem, czy mógłbym dać mu szansę. Zarzekał się, że nie będziemy rozmawiać o wierze. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego zgodziłem się na spotkanie.
Może z powodu kilku niezwykłych historii, jakie tymczasem o nim usłyszałem? Podobnie jak Jacek Kuroń, nie nosił portfela. Znajoma, która wynajmowała wówczas pokój w znanym krakowskim domu Marii i Stanisława Balewiczów, opowiedziała m.in., jak niedawno odwiedził ich z osobliwą, postrzępioną fryzurą. Aby zaoszczędzić, próbował skrócić włosy sam. „Stasiu, jak Ty wyglądasz!” – jęknęła pani domu i pobiegła po nożyczki.
Ks. Musiał przyjął mnie w Domu Pisarzy. Wiedział, że muszę chodzić do lekarza prywatnie, więc zaproponował, że pokryje koszty kilku wizyt. Zaprotestowałem. Ksiądz wytłumaczył, że jest jedynie pośrednikiem, a pieniądze pochodzą od zaprzyjaźnionej arystokratycznej rodziny z Francji, która straciwszy przed laty małego syna, postanowiła przeznaczyć na cele charytatywne środki, jakie wydałaby na jego wychowanie i edukację. Zapytałem, czy nie możemy tego potraktować jako pożyczki. Zgodził się pod warunkiem, że dług oddam komuś innemu w potrzebie. Chciałem przynosić rachunki, ale powiedział, abym się nie wygłupiał.
Gdy moje zdrowotne problemy minęły, utarł się obyczaj, że co tydzień szedłem do redakcji „Tygodnika Powszechnego”, gdzie odbierałem dla ks. Musiała kilka egzemplarzy, które następnie zanosiłem na ulicę Kopernika. Dotrzymał danego słowa. Nigdy nie rozmawialiśmy o Bogu, choć dużo o Kościele, często się przy tym spierając. Bywałem dla niego okrutny, gdy skarżył się na problemy z przełożonymi. Na moje sugestie, że zakon to dobrowolny wybór, odpowiadał, że rodziny się nie porzuca. Nie wyobrażał sobie innego życia.
Z czasem dowiedziałem się, że byłem jednym z jego wielu podopiecznych. Pamiętam, gdy kiedyś przyszedłem na umówioną godzinę, poprosił, abym pospacerował po ulicy Kopernika, ponieważ za kilka minut miał przyjść chłopiec po pieniądze dla romskiej rodziny. Ksiądz nie chciał, aby czuł się skrępowany czy upokorzony.
Martwił się, gdy gazety podały wysokość Nagrody Jana Karskiego i Poli Nireńskiej (5 tys. dolarów): „Przecież mi nie uwierzą, że czek jest dla zakonu”. I planował kolejne zastępstwa na niemieckich parafiach, aby zarobione pieniądze rozdawać potrzebującym, których stale przybywało. Jednych przyprowadzali znajomi, drugich przyciągał jako kaznodzieja i spowiednik.