Czytam opinię ks. dr. Józefa Morawy na temat ostatnich publikacji ks. Natanka (który teoretycznie jest zawieszony w prawie do dystrybuowania swoich produkcji o takim, a nie innym charakterze, ale to nie znaczy, że nie można go zrecenzować) i jakbym o sobie czytała.
Prawdopodobnie jest to jeden z tych przypadków, gdy recenzja jest ciekawsza od książki, więc bez specjalnego wstydu przyznam się, że nie czytałam ani 24 godzin męki naszego Pana Jezusa Chrystusa, ani tym bardziej Tajemnicy Różańca Świętego z rozważaniami różańcowymi dyktowanymi przez Matkę Bożą, na podstawie „Orędzi na Czasy Ostateczne, które właśnie nadeszły”. Jeśli chodzi o same Orędzia na czasy…, ani nie miałam okazji zapoznać się z pierwszymi piętnastoma tomami, ani nie planuję przeczytać przygotowywanych następnych siedmiu, jednocześnie dla wszystkich dwudziestu dwu mając rodzaj szacunku wypływający ze współczucia. Nie że w sensie litości, tylko w sensie pewnej wspólnoty losów. Autorką Orędzi… jest 37-letnia Agnieszka Jezierska, wizjonerka, jak donosi portal wiara.pl, faworyzowana przez ks. Natanka. Gdzie się lokuje ta pewna wspólnota? Otóż proszę: też mam 37 lat, gdybym nie miała na imię Justyna, miałabym na imię Agnieszka, bo statystyki dotyczące mojego pokolenia są nieubłagane. I na pewno jest gdzieś ksiądz, który przedkłada moje wizje nad czyjeś inne, łącznie z własnymi. A jak nie ksiądz, to krytyk literacki, w mechanizmie, o którym piszę, profesje te można stosować zamiennie.
W recenzji ks. dr. Morawy czytamy: „Tekst p. A. Jezierskiej przypomina stereotypowy produkt absolutyzującego swój temat kaznodziei, u którego w porywie przekazu język wyprzedził refleksję. Jest widoczna chęć gromadzenia tzw. pięknych i pociągających, odkrywczych zdań, lecz bez żadnego wątku teologiczno-pastoralnego, o którym zdaje się nie mieć pojęcia p. Jezierska”. Serio, jakbym o sobie! Głównie bliska mi jest, jako autorce, chęć gromadzenia tzw. pięknych i pociągających zdań, ale i kłopoty z wątkiem nie są mi obce. To nie Matka Boska przemawia w Orędziach…, pisze ks. Morawa, to fantazje ziemskiej autorki. No, bez kitu, mówię. I jednak robi mi się smutno.
Ale żeby sprawdzić, czy to jest smutek, zmieniam stronę w Internecie na świecką i robię sobie cykl testów psychologicznych. Najpierw na depresję: „cierpisz z powodu bardzo ciężkiej depresji. Twoje cierpienie może chwilami wydawać Ci się nie do zniesienia”, mówi mi test. Bilans natomiast emocjonalny za ostatnie dwa tygodnie wynosi u mnie minus osiem. Matka Boska nie miałaby kłopotów z wątkiem teologiczno-pastoralnym, prawda? Powinnam komuś powiedzieć o tym wyniku testu, a także o bilansie, ale się śmiertelnie wstydzę.
I zamiast mówić, słucham, czyli czytam: „Namiętności, których przedmiotem jest nie Bóg, lecz człowiek, nie zawsze są śmiertelne, gdyż błahość materii, w jakiej się zgrzeszyło, zmniejsza wagę grzechu”. Etienne Bauny powiedział to w wieku XVI a teraz mamy który? Ten, w którym waga grzechu popełnionego z namiętności redukuje się prawie do zera, gdyż przedmiotem grzechu coraz rzadziej staje się drugi człowiek, który u Bauny’ego pozostawał jakoś tam krzepiąco domyślny. Jakkolwiek bym wypełniała test na narcyzm, daje on jedną, seropozytywną, odpowiedź. Jeśli komuś w takim teście wyszło, że nie jest narcyzem, proszę o podanie w redakcji adresu, bym mogła wysłać kosz delikatesowy i kwietny, ale nie sądzę, nie spodziewam się, nie rezerwuję na ten cel ekstragotówki.