Kultura prefiguratywna, w której dzieci uczą rodziców obsługi tabletu, dobije moją próżność, by nigdy nie pozwolić jej się odrodzić i dzięki temu równie nigdy nie będzie mogła ona już ucierpieć. Metoda radykalna i trochę à la Angelina Jolie, ale czemu nie
Próżność mi ucierpiała. Zacięłam się w windzie, która stanęła na 10. piętrze. Zadzwoniłam do serwisu i rzeczowo, jak mi się wydawało, poinformowałam, że na wyświetlaczu pojawił się migający na czerwono symbol schodów, który rozumiem jako zachętę do skorzystania ze schodów, ale nijak z tej zachęty nie mogę skorzystać, i co teraz. „Proszę nie panikować – powiedział pan z serwisu – i proszę nie płakać. Nie, nie umrze pani”. Po czym kazał mi, jak to określił, „paluszkami” rozewrzeć stalowe sztaby drzwi i wyjść. Nie pamiętam, co mu dokładnie odpowiedziałam, ale pamiętam, że on odpowiedział, że nic mnie nie zmiażdży i że jak się boję, to nie powinnam w ogóle do windy wsiadać. A potem to już w ogóle nic nie pamiętam poza tym, że siedziałam na podłodze z głową wtuloną w kolana, bo mi się skojarzyła ta winda z samolotem – całe szczęście, że byłam bez okularów i w butach do biegania, bo gdybym, doprowadzając tę paralelę do końca, położyła obok siebie okulary i zdjęła buty na obcasach, panowie w budce ochrony oglądający mnie na żywo na monitoringu chyba by się posikali. A tak to tylko przez następny tydzień byli dla mnie jeszcze milsi niż zazwyczaj, aczkolwiek z większego dystansu. Ostatecznie zebrałam się na odwagę, żeby rozewrzeć paluszkami, wyszłam z windy i zemdlałam. A potem wstałam, otrzepałam się i zaczęłam obdzwaniać znajomych, czy już jestem na YouTube.
Ale nie byłam. Próżność człowiecza chyba nigdy w historii nie miała tylu pól, na których można ją zranić, co obecnie: pamiętam, że jeszcze 15 lat temu szczytem upokorzenia – znanym z miejskich legend oczywiście – był w moim pojęciu atak pochwicy albo po prostu nagły skurcz powołanych mięśni na wibratorze, do którego to skurczu trzeba było wołać pogotowie, żeby zastrzyknęło drotawerynę. Lęk przed znalezieniem się w takiej sytuacji sprawił, że początkowo z wibratorem głównie rozmawiałam, co zresztą nieporównanie szybciej zżerało baterie, niż gdybym traktowała go tradycyjnie. No, ale z gadżetów elektronicznych dostępnych w obejściu chyba tylko ten jeden czyhał na moją godność w tak bezpardonowy sposób. A teraz, gdzie stąpnę, tam utykam i jeszcze się wszystko cyfrowo nagrywa.
Pokazuję na Śląsku na wykładzie ludziom obrazek: „Proszę zwrócić uwagę, jaki on jest tu nieostry, tam nieostry – mówię wpatrzona w ekran laptopa – a w ogóle muszę Państwu powiedzieć, że jak próbowałam zrobić oryginałowi zdjęcie w muzeum, to mi się ciągle lampa błyskowa włączała, aż przyszła strażniczka, bo to niemieckie muzeum było i – ten. Ale – mówię wpatrzona nadal w ekran laptopa, na którym jasnocielista Leda szczytuje na złotym tle z białym łabędziem – może ten obraz jest ciemniejszy, niż nam się wydaje” – kontynuuję symbolicznie. Kontrolnie spoglądam na ekran rzutnika i widzę, że od dobrej chwili omawiam w szczegółach czarny kwadrat. Gospodarz, który zaprosił mnie na ten wykład, mówi mi potem: „Znakomite te twoje obrazki były, takie dyskretne, ale już zapomnijmy o tym, masz tu śliwki w czekoladzie i chodź, pokażę ci, gdzie Jeana Geneta katowiccy policjanci w dupę kopali”. Bo to w obecnym budynku wydziału filologicznego było, tylko że niżej trochę, niż ja się kompromituję.