Nad wspomnieniami Marii Teresy Trân Thi Lài-Wilkanowicz (1929–2014): Z Wietnamu do Polski. Opowieść córki mandaryna, unosi się duch Konfucjusza. Nic dziwnego, wszak jej ojciec – wietnamski mandaryn – będąc chrześcijaninem, za swoje przyjmował także niektóre idee chińskiego filozofa, zwłaszcza te dotyczące wychowania dziewcząt. „Tak więc – pisała autorka książki – dziewczyna wychowana w owym duchu nie podnosi głosu, idąc nie stuka obcasami ani też nie trzaska drzwiami. [A] Ponieważ wie, że przyszłe funkcjonowanie domowego ogniska zależy od jej umiejętności, stara się jak najwcześniej wdrożyć w prace domowe”. Ojciec robił, co mógł, żeby „dyskretnie narzucić dziewczętom wspomniane zasady, nie traktując ich jednakże jak świętości”, ale szybko okazało się, że – na przekór jego wysiłkom – obie „są impulsywne i gadatliwe, a mówią to, co myślą”. I chyba nie do końca odnajdują się w konfucjańskim ideale kobiecości. Być może jakiś wpływ na to miało chrześcijaństwo? Warto bowiem pamiętać, że córki pana Trân Văn Lý przyszły na świat w jednej z najstarszych katolickich rodzin w Wietnamie, a ich przodkowie całkiem niedawno (pod koniec XIX w.) oddawali życie za wiarę. Marię Teresę, noszącą też tradycyjne imię wietnamskie Lài (czyli: Jaśmin), dość wcześnie zafascynowała kultura francuska, żywa w Wietnamie ze względu na kolonizację. Pragnęła się uczyć. Podjęła studia filologiczne na uniwersytecie w Sajgonie, a potem w Paryżu. Odkryła w sobie także temperament społecznikowski. Chciała działać, angażować się w życie Kościoła. Wkrótce – mimo młodego wieku (i na długo przed Soborem Watykańskim II) – zaczęła być kimś znaczącym w kręgach wietnamskich katolików. Powierzano jej ważne misje: była m.in. koordynatorką Międzynarodowej Federacji Intelektualistów Katolickich Pax Romana na Azję Południową-Wschodnią, a także reprezentantką Pax Romana przy UNESCO. Jako przedstawicielka wietnamskich organizacji katolickich brała udział w kongresie apostolstwa świeckich w Rzymie (1957) oraz w kongresach Pax Romana w San Salvador (1957) i Manili (1959).
W drodze do Salwadoru poznała młodego polskiego intelektualistę i działacza katolickiego Stefana Wilkanowicza, który siedem lat później został jej mężem. Jak opowie potem ich córka Marzena, „miłość wybuchła od pierwszego spotkania, przynajmniej jeśli chodzi o Tatę. Myślę, że zakochał się w jednej chwili nie tylko w filigranowej studentce o egzotycznej urodzie, ale w całej azjatyckiej kulturze. Dzieliło ich niemalże wszystko: język, pochodzenie, wychowanie”. I tradycja, zgodnie z którą o losie dziewczyny decydował ojciec (w Wietnamie o rękę Lài starało się 23 kandydatów). Poza tym Wilkanowicz przybywał zza żelaznej kurtyny, a panna Trân zza kurtyny bambusowej (jej ojciec był więźniem politycznym, ofiarą dyktatorskich rządów dawnego przyjaciela, katolika Ngô Đình Diêma).