Na Pana nową książkę składają się rozmowy z wieloma wybitnymi twórcami. Wie Pan, jakie zdanie najbardziej zapadło mi w pamięć? „Człowiek wolny różni się od człowieka zniewolonego właśnie tym, że w przypadku katastrofy, niepowodzenia, klęski, nigdy nie obwinia okoliczności, kogoś innego, władzy – on obwinia samego siebie” – to powiedział Josif Brodski.
Mówił też o tym, że zesłanie było właściwie jednym z najszczęśliwszych okresów jego życia, bo wstawał o świcie i robił to, co większość mieszkańców jego kraju. Niebywałe było to jego ciągłe unikanie martyrologicznej roli, której od niego oczekiwano. Ja także głupawo go pytałem o takie rzeczy: jak się wytrzymuje taki proces, napór wrogiego tłumu, psychuszki, zesłanie, emigrację. On to wszystko nie tyle bagatelizował i demitologizował, pozbawiał męczeńskiego zabarwienia, kwitował stwierdzeniem: „byłem wtedy młodym człowiekiem i było mi to wszystko łatwiej znieść (…), gdyby to miało miejsce dzisiaj, nie wytrzymałbym tego na pewno”. O emigracji mówił, że jest to jedynie przesunięcie w przestrzeni, że ma się to samo życie i tyle samo do zrobienia; interesuje go tylko napisanie jak najlepszego wiersza. To jest przykład pięknej wewnętrznej wolności, godności i odwagi.
To było w nim wspaniałe, że wyraźnie odżegnywał się od roli autorytetu, w którą wielu chciało go wtłoczyć.
Nie interesowała go rola autorytetu – podobnie jak rola dysydenta czy ofiary systemu. Nie interesował go system, w którym przyszło mu żyć. Nie chciał być antysowiecki – ani oczywiście prosowiecki – ale asowiecki. Zależało mu jedynie na tym, żeby pisać, tłumaczyć, być wolnym artystą – tyle że system totalitarny takich postaw nie toleruje. W jego wypadku desintéressement wobec wymogów tego systemu zakończyło się procesem, oskarżeniem o pasożytnictwo i zesłaniem na roboty pod Archangielsk, a w końcu wygnaniem z ojczyzny. Jako twórca Brodski siłą rzeczy podlegał obowiązującym w tamtej rzeczywistości regułom – choćby je chciał ignorować – ale wewnętrznie pozostał człowiekiem wolnym. Jest takie cudowne zdjęcie zrobione Brodskiemu w młodości na jakimś prowincjonalnym lotnisku. Przedstawia człowieka kompletnie ogołoconego, któremu niczego już nie można odebrać. On jest totalnie wolny, można go tylko zabić.
W wielu rozmowach – z Brodskim, Venclovą, Gorbaniewską, Ratajczakową – powraca temat Rosji.
Brodski miał niezwykły dar myślenia dialektycznego, dostrzegania w każdej sytuacji zaskakującej, paradoksalnej drugiej strony zagadnienia. Kiedy mowa jest o łagrach i milionach ofiar, zauważa, że skoro były miliony ofiar, to musiały też być miliony oprawców. Szczególnie zapadają w pamięć jego słowa – cenzura mi je zresztą w „Tygodniku Powszechnym” wycięła – że „żaden kraj nie doprowadził sztuki niszczenia dusz swoich obywateli do takiej perfekcji jak Rosja”. Ludzie tacy jak Gorbaniewska, która w gronie siedmiu osób wychodzi na plac Czerwony, żeby z małym dzieckiem w wózku zaprotestować przeciwko inwazji na Czechosłowację (wysłali ją potem na przymusowe leczenie do szpitala psychiatrycznego), to byli heroiczni straceńcy. Mieli odwagę – dla nas dzisiaj chyba niewyobrażalną – stawić czoła tak potwornemu systemowi. Nie było wątpliwości, że w konfrontacji z nim nie mieli żadnych szans, ale właśnie dzięki takim ludziom jak Sacharow, Gorbaniewska czy Sołżenicyn ten ustrój kruszał. Stenogram z procesu Brodskiego przedostał się na Zachód i jego słynna odpowiedź na pytanie, kto mu dał zaświadczenie, że jest poetą: „Myślę, że to od Boga” stały się najważniejszym bodaj w XX w. świadectwem roli, jaką może odgrywać poeta, samotnie przeciwstawiający się totalitarnej machinie przemocy.